Po siedmiu komentarzach następny rozdział!
Przyglądał się mi dokładnie, jakby właśnie składał poszczególne fakty, jakby już gdzieś mnie widział. No, tu była racja.
Przyjęłam ramię Johna Deminty’ego z westchnieniem. Owszem, dziewczyny – w tym moje przyjaciółki – wzdychały na jego widok. „Bogini, jaki on przystojny, jaki słodki, cudowny, o, uśmiechnął się do mnie! Ale z tej Verny szczęściara!” Nigdy nie lubiłam tych zazdrosnych spojrzeń, kąśliwych uwag i temu podobne, bo jasnością było, że z własnej woli nigdy bym go nie wybrała, nawet za sto lat ani za tysiąc.
Owszem, mógł mieć taki miękkie blond włosy, które słodko opadały mu na twarz; może i miał szare oczy z drobnymi ciemniejszymi plamkami; no, a ten jednodniowy zarost sprawiał, że wyglądał seksownie, ale do cholery ja go nie chciałam!
Przywołałam na twarzy – wyćwiczony już – sztuczny, ale fantastyczny szeroki uśmiech i z gracją, którą u mnie ćwiczono od czwartego roku życia, zeszłam po schodkach, a oczy wszystkich zwróciły się w moją stronę.
Z satysfakcją zauważyłam, że kilka dziewczyn, których szczerze nienawidziłam, przygląda mi się z zazdrością. Powiem nieskromnie, podobało mi się to.
Usiadłam przy rodzicach i państwu Zelory, którzy przyprowadzili tu – pewnie tak samo niezadowoloną z tego faktu – córkę Lilith, dziewczynę o nieprawdopodobnym upodobaniu do czerni – czarne włosy, oczy, sukienka – i możliwości zmieniania kształtu na piękną panterę.
Skinęłyśmy sobie głowami na przywitanie. Nie byłyśmy przyjaciółkami; według prawa mogła nas łączyć jedynie wzajemna uprzejmość i żadne inne uczucia nie wchodziły w grę.
Zwłaszcza, że między naszymi rasami nie jest teraz dobrze. Jest źle, nawet bardzo źle. A wszystko przez moją zmarłą rówieśniczkę. Zakochała się w zmiennokształtnym, miał na imię chyba Nicolas. Przemieniał się w tygrysa. Pewnej nocy, kiedy się spotkali, on nie zapanował nad sobą i zaatakował ją. Mary – bo tak miała na imię – wykrwawiła się na śmierć na pustkowiu, a chłopaka zabito za zdradę prawa.
- Roxane, moja droga, wyglądasz dziś tak pięknie – zachwyciła się pani Zelory.
- To dzięki Swettli – uśmiechnęłam się sztucznie i wskazałam dłonią stolik obok, gdzie moja przyjaciółka siedziała razem z Brooke.
- Ta dziewczyna ma wielki talent, doprawdy – mruknął pan Zelory. – To aż niewiarygodne, że można zmienić kogoś w Kopciuszka za pomocą jednego stroju.
Poczułam się, jakby wymierzył mi policzek. Wiedziałam, że ta krytyka była skierowana do mnie, ale żeby tak otwarcie?
Rodzice się nie przejęli. Jak miło.
Nadeszła pora na tańce.
Jako pierwsze – klasyczne tango do klasycznej muzyki, która zawsze była grana do tego tańca. No, może nie tak klasycznej, ale wpadała w ucho i mi się podobała.
Ustawiłam się naprzeciwko Iana, wilkołaka. Kilka dziewczyn, w tym – o dziwo – Brooke próbowało dostać do tańca jednego z partnerów. W końcu odeszły wściekłe, a jedna z nich – Bianca – uśmiechała się radośnie.
Zamknęłam oczy i skupiłam się na swoich krokach. Znałam je na pamięć, jednak taniec wyzwalał we mnie jakąś inną osobę, którą tylko tu, na parkiecie, można było we mnie dostrzec.
Taniec nabrał tempa, nadeszła chwila zmiany partnerów. Z impetem wpadłam w czyjeś twarde ramiona. Uniosłam głowę, a w mojej głowie pojawiło się czerwone światło. Dlaczego, do cholery, ja?
No oczywiście. Christopher Fireheart właśnie prowadził mnie w tańcu.
- Wyglądasz inaczej niż ostatnim razem - odezwał się, nie przerywając tańca.
Chciałam udawać idiotkę, ale ja nie potrafię trzymać gęby na kłódkę.
- Cóż, mogę to samo powiedzieć o tobie, tyle że nie widziałam cię zbyt dobrze, skoro mnie atakowałeś – wypaliłam.
Uśmiechnął się.
- Nie wiem, jak mogłem choćby tknąć księżniczkę Czarnych Aniołów!
- Bardzo śmieszne – mruknęłam.
Taniec się kończył, a on ostatni raz obrócił mnie.