czwartek, 29 marca 2012

Taniec

NARESZCIE! Tęskniłam za Wami przez te sześć dni, wiecie? Odcięcie się od Internetu na tak długi czas mi nie służy, ale to już każdy wie.
Po siedmiu komentarzach następny rozdział!





Przyglądał się mi dokładnie, jakby właśnie składał poszczególne fakty, jakby już gdzieś mnie widział. No, tu była racja.
Przyjęłam ramię Johna Deminty’ego z westchnieniem. Owszem, dziewczyny – w tym moje przyjaciółki – wzdychały na jego widok. „Bogini, jaki on przystojny, jaki słodki, cudowny, o, uśmiechnął się do mnie! Ale z tej Verny szczęściara!” Nigdy nie lubiłam tych zazdrosnych spojrzeń, kąśliwych uwag i temu podobne, bo jasnością było, że z własnej woli nigdy bym go nie wybrała, nawet za sto lat ani za tysiąc.
Owszem, mógł mieć taki miękkie blond włosy, które słodko opadały mu na twarz; może i miał szare oczy z drobnymi ciemniejszymi plamkami; no, a ten jednodniowy zarost sprawiał, że wyglądał seksownie, ale do cholery ja go nie chciałam!
Przywołałam na twarzy – wyćwiczony już – sztuczny, ale fantastyczny szeroki uśmiech i z gracją, którą u mnie ćwiczono od czwartego roku życia, zeszłam po schodkach, a oczy wszystkich zwróciły się w moją stronę.
Z satysfakcją zauważyłam, że kilka dziewczyn, których szczerze nienawidziłam, przygląda mi się z zazdrością. Powiem nieskromnie, podobało mi się to.
Usiadłam przy rodzicach i państwu Zelory, którzy przyprowadzili tu – pewnie tak samo niezadowoloną z tego faktu – córkę Lilith, dziewczynę o nieprawdopodobnym upodobaniu do czerni – czarne włosy, oczy, sukienka – i możliwości zmieniania kształtu na piękną panterę.
Skinęłyśmy sobie głowami na przywitanie. Nie byłyśmy przyjaciółkami; według prawa mogła nas łączyć jedynie wzajemna uprzejmość i żadne inne uczucia nie wchodziły w grę.
Zwłaszcza, że między naszymi rasami nie jest teraz dobrze. Jest źle, nawet bardzo źle. A wszystko przez moją zmarłą rówieśniczkę. Zakochała się w zmiennokształtnym, miał na imię chyba Nicolas. Przemieniał się w tygrysa. Pewnej nocy, kiedy się spotkali, on nie zapanował nad sobą i zaatakował ją. Mary – bo tak miała na imię – wykrwawiła się na śmierć na pustkowiu, a chłopaka zabito za zdradę prawa.
- Roxane, moja droga, wyglądasz dziś tak pięknie – zachwyciła się pani Zelory.
- To dzięki Swettli – uśmiechnęłam się sztucznie i wskazałam dłonią stolik obok, gdzie moja przyjaciółka siedziała razem z Brooke.
- Ta dziewczyna ma wielki talent, doprawdy – mruknął pan Zelory. – To aż niewiarygodne, że można zmienić kogoś w Kopciuszka za pomocą jednego stroju.
Poczułam się, jakby wymierzył mi policzek. Wiedziałam, że ta krytyka była skierowana do mnie, ale żeby tak otwarcie?
Rodzice się nie przejęli. Jak miło.
Nadeszła pora na tańce.
Jako pierwsze – klasyczne tango do klasycznej muzyki, która zawsze była grana do tego tańca. No, może nie tak klasycznej, ale wpadała w ucho i mi się podobała.
Ustawiłam się naprzeciwko Iana, wilkołaka. Kilka dziewczyn, w tym – o dziwo – Brooke próbowało dostać do tańca jednego z partnerów. W końcu odeszły wściekłe, a jedna z nich – Bianca – uśmiechała się radośnie.
Zamknęłam oczy i skupiłam się na swoich krokach. Znałam je na pamięć, jednak taniec wyzwalał we mnie jakąś inną osobę, którą tylko tu, na parkiecie, można było we mnie dostrzec.
Taniec nabrał tempa, nadeszła chwila zmiany partnerów. Z impetem wpadłam w czyjeś twarde ramiona. Uniosłam głowę, a w mojej głowie pojawiło się czerwone światło. Dlaczego, do cholery, ja?
No oczywiście. Christopher Fireheart właśnie prowadził mnie w tańcu.
- Wyglądasz inaczej niż ostatnim razem - odezwał się, nie przerywając tańca.
Chciałam udawać idiotkę, ale ja nie potrafię trzymać gęby na kłódkę.
- Cóż, mogę to samo powiedzieć o tobie, tyle że nie widziałam cię zbyt dobrze, skoro mnie atakowałeś – wypaliłam.
Uśmiechnął się.
- Nie wiem, jak mogłem choćby tknąć księżniczkę Czarnych Aniołów!
- Bardzo śmieszne – mruknęłam.
Taniec się kończył, a on ostatni raz obrócił mnie.

środa, 21 marca 2012

Spojrzenie

Długa notka, bo dawno nie dodawałam. ;D
Po siedmiu komentarzach następna część! ;D



Po chwili weszła moja matka, jak zwykle roztaczając wokół siebie aurę zimna i niebezpieczeństwa. No, może trochę przesadziłam, ale coś w niej mnie od dawna straszyło, choć nie do końca rozumiałam to uczucie.
- Johnowi na pewno się spodoba – powiedziała, przyglądając się mi z ściągniętymi brwiami.
Mimowolnie się skuliłam. Znów zniszczyła mi nastrój uwagami o Johnie Deminty’m. Moim można powiedzieć narzeczonym, choć to określenie mocno naciągane. Nie kochałam go, właściwie nie żywiłam do niego żadnych uczuć.
Nikt jednak nie zwrócił uwagi na moje zachowanie. Szczęście.
- Pani Verna, ja panią bardzo proszę, niech pani nie ubiera przy mnie tego stroju – Swettla zakryła sobie oczy dłonią. – Ten kolor mnie razi i zabija, pani Verna! Jak pani może? Ta żółć jest po prostu okropna! Pani Verna, wystarczy nawet pół słowa, a zrobię dla pani całkiem nową kolekcję z modnymi i porządnymi kolorami, jak na przykład smocza krew czy wrzos!
Mama spojrzała w dół, na swój żółty golf i czarne spodnie. Nie zauważyła pewnie, że nie wygląda w tym najlepiej, ale to w końcu jej sprawa, w co się ubiera.
- Swettlo, przyszłam tu żeby zobaczyć moją córkę, a nie słuchać kąśliwych komentarzy dotyczących mojego stylu ubierania się.
- Cóż, przynajmniej Roxane ma jakiej wyczucie, że podoba jej się to, co tylko jej dam.
Moja kochana mama miała dość słuchania „stylistki” i zmroziła ją spojrzeniem, którego każdy szanujący się wampir mógłby jej pozazdrościć.
- Spokojnie, pani Verna! Już jestem cicho – Swettla zrobiła „minę w podkuwkę” i odwróciła się do pokrowców. Po chwili zręcznym ruchem zdjęła jeden z nich i pokazała mamie. – I jak? Żółte, tak, jak pani chciała.
Suknia była prosta; minimalny dekolt i elegancka spódnica do kolan, jednak kolor nie pasował. Matka jednak nie chciała innego odcienia. Cóż, jej wybór. Pani Zelory – to jest: zmiennokształtna o kreacjach z najwyższych półek – na pewno będzie szydzić z matki w towarzystwie innych bogaczek.
No cóż, taki jest dzisiejszy świat. Nikt nie zwraca uwagi na wnętrze, ponieważ liczą się tylko domy, majątek, ubrania. No, i oczywiście geny. Wszyscy udają takich ważnych, pięknych, mądrych, idealnych. Długo by jeszcze wymieniać.
A ja.... Ja się do nich nie zaliczam. Nie lubię plotek, kłamstw, wyzwisk, szyderstw. Nie jestem idealna, ale to wiadomo. Ja to wiedziałam, wiedziała to matka, ojciec, Baltimore – wszyscy, którzy mieli ze mną do czynienia.
A ja nie robiłam nic, żeby zmienić ich wiadomości o sobie.

Nadszedł venerdi, ostatni dzień naszego tygodnia. Na samym początku nie czułam niczego dziwnego, niczego co mogłoby świadczyć o tym, że coś się dzisiaj stanie. Jak zwykle obudziłam się w swoim miękkim łóżku, jak zwykle odsłoniłam kotary, jak zwykle z niesmakiem rozejrzałam się po bałaganie.
Wzięłam szybki prysznic, spięłam włosy w lekki kok, ponieważ już pojedyncze kosmyki lepiły mi się do skóry. Założyłam krótkie szorty, cieniutki podkoszulek, ale wciąż było mi gorąco.
Jedyne, co nie było zwykłe to gwar, panujący na dole. Dziesiątki głosów, stukot butów na drewnie, zbite szkło, krzyk – zapewne matki – instruujący wszystko. Ojciec – jak znam życie – zaszył się w gabinecie z gazetą i kubkiem czarnej kawy, co w jego przypadku zdarzało się jedynie podczas dni, w których jego żona wyprowadzała go z równowagi. Czyli mniej więcej przed każdym przyjęciem.
- Roxane! – Głos Marii przebił się przez hałas, zmierzając w moją stronę.
Westchnęłam z ulgą, widząc ją. Była dla mnie uosobieniem spokoju, miłości i bezpieczeństwa. Myśl, że będę się nią żywić powodowała u mnie odruchy wymiotne.
Zaprowadziła mnie do specjalnego pokoiku, gdzie siedziała już Brooke, moja daleka kuzynka, mistrzyni makijażu. Miała taki sam odcień włosów co ja, jednak jej były modnie przycięte. Zielone czy były podkreślone bogini wie jakimi kosmetykami. Miała odrobinę bardziej wyraziste rysy twarzy ode mnie. Jednak jako jedyna z rodziny naprawdę mnie zrozumiała.
- Roxane, wiesz, zajmie mi to z – spojrzała na zegarek – godzinkę, może dwie. Swettla dostarczy suknię, całą noc robiła ostatnie poprawki.
Kiwnęłam głową i usiadłam na wygodnym krześle, zamykając oczy. Postanowiłam spróbować się zdrzemnąć, inaczej czeka mnie rozmowa o facetach, makijażu, ubraniach i tych wrednych panienkach z innych ras. A ja, że nie lubię żadnego z tych tematów, wolałam zamilknąć.

Brooke uwinęła się w półtorej godziny, razem z ułożeniem włosów i pomocą z założeniem sukienki i butów, które mówiąc w głębi duszy, miały strasznie wysokie obcasy. Swettla, zakładając mi maskę, mówiła o tym, jak zaczaruję każdego faceta na sali, a moja kuzynka ochoczo jej potakiwała.
Kategorycznie zabroniły mi przejrzeć się w lustrze z obawy, że ucieknę i zaszyję się w swoim pokoju. Jednak nie zabroniły mi patrzeć na siebie. Brooke ubrała długą do ziemi suknię w kolorze jasnego beżu, a Swettla podobną, ale błękitną. Przy nich czułam się brzydka, trzeba to przyznać.
Poprowadziły mnie na salę. Jak zwykle przytłoczyła mnie swoim ogromem i wystrojem; zewsząd wylewało się złoto. Goście siedzieli już na swoich miejscach, przy stolikach przykrytych jasnobrązowymi obrusami.
- A teraz powitajmy Roxane Vernę, córkę naszych organizatorów! – Rozległ się głos Czarnego Anioła Billy’ego Martens’a, prowadzącego uroczystość.
Ja jednak patrzyłam prosto w zielone oczy chłopaka, który siedział przy stole wampirów. Odwzajemnił spojrzenie.
Bogini, to był wampir z lasu.

sobota, 17 marca 2012

Słodki karmazyn

Przede wszystkim dziękuję wszystkim czytającym i odwiedzającym mój blog. ;D
Jestem zaskoczona szybkością, z jaką dostałam Wasze komentarze. To dla mnie naprawdę wiele znaczy. Dziękuję.
Tę notkę dedykuję mojej koleżance Klaudii, która obchodzi dziś szesnaste urodziny. Tu jest adres do jej bloga -> http://meandreams.blogspot.com/. Jeszcze raz: sto lat! ;D
Następna notka po sześciu i więcej komentarzach - rozkręcamy się! <3



Zeszłam do salonu urządzonego w stylu późnego renesansu; wyczuwało się elegancję i przepych, ale na pewnym poziomie. Jedna ściana była zajęta przez półki z książkami, które miały Bóg wie ile lat. Dwie równoległe zajmowały obrazy przodków, takich jak najmniej popularny Megonan czy stara ciotka Delfinity. Na środku stał stół z krzesłami, trochę dalej kilka miękkich foteli i sof. Sufit zdobiło jasne drewno. Wszystko składało się na idealną kompozycję.
Dzisiaj jednak wszędzie leżały szare pokrowce, pudełka ze szpilkami, buty, szkatuły z biżuterią. Wszyscy przygotowywali się do jutrzejszego balu, organizowanego przez moich rodziców. Dosłownie wszyscy, każda rasa, każda bogata rodzina, szlachta i Najwyższa Rada. Tylko ja tego nie czułam, ponieważ nigdy nie byłam typem iprezowiczki.
- Roxane! – Swettla zrobiła pojedynczy ruch dłonią, na co pokrowce same powiesiły się na podłużnej rurze.
- Cześć – przywitałam się z uśmiechem, choć wciąż czułam brak wisiorka.
Projektantka i krawcowa w jednym – tak zawsze przedstawiała się moja przyjaciółka Swettla Harder. Była jednym z najbardziej znanych Czarnych Aniołów dzięki swoim talentom artystycznym. Miała dwadzieścia trzy lata, choć wyglądała wciąż jak nastolatka. Krótkie, ciemnofioletowe włosy zasłaniały twarz elfa, pokrytą nikłymi piegami. Była niższa ode mnie, nawet jeśli ubierała swoje ulubione koturny. W przeciwieństwie do innych naszych znajomych nie chwaliła się swoimi skrzydłami, lecz według mnie powinna. Były dwa razy większe od niej samej, pokryte różnokolorową mozaiką i celtyckimi znakami. Wszystko ją współtworzyło, nic dodać, nic ująć.
- Wiem, że nie cierpisz bali i w ogóle żadnych imprez, ale tę sukienkę stworzyłam specjalnie dla ciebie i nie wyobrażam sobie, że w niej nie wystąpisz. Owszem, wzięłam tylko cztery fasony, w głupiej nadziei, że sama sobie coś wybierzesz, ale pewnie jak zawsze ja to zrobię za ciebie. Pozostaje jeszcze kwestia dodatków i butów, jakże inaczej. Te szpilki – wyjęła jedno pudełko ze sterty i otworzyła je – przywieziono mi prosto z Charmed, stolicy czarownic, więc mi nawet nie wmawiaj, że się nie nadają. A maskę robiono miesiąc, więc też ją bierzesz, w końcu to bal maskowy, czyż nie?
Potarłam palcami skronie, próbując przyswoić całą jej przemowę. Zawsze przy takich okazjach trzeba było przygotować sobie zatyczki do uszu. Ja zapomniałam.
- A ty nie idziesz? – Spytałam, udając obojętną.
- Nie przegapiłabym tej okazji! To drugie najważniejsze wydarzenie tego roku, no wiesz, pierwszym są oczywiście twoje urodziny. Dla siebie strój mam już od dwóch tygodni, ale to nic specjalnego, sama się przekonasz.
- Pokażesz mi wreszcie te sukienki, żebym mogła mieć to już z głowy i iść do siebie? – Westchnęłam cicho.
- Jasne. Przepraszam, że przedłużam ci ten moment oczekiwania, ale wiesz, jaka jestem. Dobra, na początku moja faworytka.
Pierwszy z pokrowców zaczął się otwierać, ukazując pierwszy strój. Była to dość prosta, karmazynowa sukienka, sięgająca kolan. Bez falban, bez dodatków. Taka w moim stylu.
- Jesteś mistrzynią, Swettlo – uśmiechnęłam się.
- Wiedziałam, że ci się spodoba, tak, jak mi. Sam projekt zabrał mi ponad półtora tygodnia, a wiesz, że jestem też mistrzynią w szybkości. Oczywiście każda najmniejsza falbanka nie wchodziła w grę, bo ich nie lubisz. Na dodatek przejrzałam chyba z tysiąc różnych kolorów i najróżniejszych odcieni, żeby wybrać ten idealny. Mało co nie dostałam oczopląsu. Na początku wybrałam purpurę, ale to nie było to. Cudem trafiłam na karmazyn, inaczej wyglądałabyś jak przegnity pomidor, a ja nie pozwalam nikomu, kto ubiera się w moje ubrania wyglądać jak przegnite warzywa.
- Ale moja matka ubiera się w przegnitą żółć, i to z twojej kolekcji.
Projektantka zaśmiała się cicho.
- Sama sobie taką wybrała, mimo moich sprzeciwów. Do ciebie jednak to nie pasuje i nigdy nie będzie pasować. Dlatego masz być jutro słodkim karmazynem, a nie ohydnym pomidorkiem.
Po czym klasnęła w dłonie i kazała mi przymierzać. Ku mojemu zdziwieniu czułam się po prostu świetnie w tym stroju. Nawet bez sprzeciwu założyłam buty. Kiedy Maria, która pomagała Swettli, poprowadziła mnie do lustra, nie mogłam uwierzyć, że to naprawdę ja. Nie było w tym nic magicznego, nie było przy mnie czy we mnie Nyks ani innej bogini, ale ja sama wyglądałam jak bóstwo.
Wiedziałam, że jutro będzie niezwykły dzień.

czwartek, 15 marca 2012

Opiekuńczość

Przed Wami czwarty rozdział opowieści o Roxane. Nie powiem, cieszę się z ilości wejść! Dziękuję Wam za nie. <3 ( Tak na marginesie to większość jest napisana z punktu widzenia trzeciej osoby, tak samo, jak rozdział pierwszy.)
Po pięciu komentarzach nowy rozdział, po staremu! ;D




Caroline odwróciła się przodem do brata. Była wściekła, nie tylko o jego nadopiekuńczość... ale głównie właśnie o to chodziło. Christopher obchodził się z nią jak z jajkiem z porcelany. A dziewczyna miała tego dość.
- Co ty sobie wyobrażałaś? – Chris przybrał groźny wyraz twarzy. Przeczesał szybko dłonią swoje czarne włosy. – Mogłaś umrzeć. To Czarny Anioł!
Dziewczyna powoli zdjęła z siebie skórzaną kurtkę, ukazując jasną skórę swoich ramion. Jednocześnie spojrzała Chrisowi w oczy.
- Widzisz jakieś ślady zadrapań, ran lub krwi? Bo ja nie.
Chris przymknął oczy i potarł skronie. Carly od zawsze twierdziła, że to go postarza. Lecz nigdy nie powiedziała tego na głos.
- Gdybym nie przyszedł to nic nie wiadomo.
- Zabiłbyś córkę Vernów, żeby mnie uratować? – Dziewczyna wiedziała, że jej brat przeżywa chwile wahania. Nie dość, że prawdopodobnie nigdy w życiu nikogo zabije, a nawet nie skrzywdzi, to jeszcze jest sprawa nazwiska... Około stu lat temu jeden z Vernów praktycznie przypadkowo ocalił ich przodka. Zawarli przysięgę krwi, że nigdy nie zabiją siebie nawzajem. To wciąż obowiązuje.
- Gdyby to było konieczne.
Caroline nie zdziwiła jego mina, gdy to mówił. Wiedziała, że może i zrobiłby dla niej wiele rzeczy, ale na pewno nie to.
Nagle zauważyła jakiś błysk na ziemi. Nie zwracając na kolejne protesty ze strony brata podeszła i uklękła. Był to mały, złoty łańcuszek z zawieszką w kształcie motyla zbudowanego z cieniutkiej, brylantowej siateczki. Dziewczyna szybko stwierdziła, że Christopher musiał go przez przypadek zerwać z szyi Roxane.
- Teraz muszę jej to oddać – powiedziała i włożyła go do kieszonki.
- Nie ma mowy. Nie pójdziesz tam. Nie sama.
- Chris...
- Nie ma żadnych jęków, Caroline. Jesteś moją siostrą i jesteś dla mnie ważna – chłopak złapał ją za nadgarstek i zaczął ciągnąć w stronę domu.
- Puść mnie! Ja nie jestem Samanthą!
W jednej chwili Chris spełnił jej prośbę, nie patrząc w oczy. Dziewczyna zrozumiała, że go zraniła. Nie powinna była poruszać tematu swojej najstarszej siostry, ponieważ od jej śmierci to temat tabu.
Sammy miała dziesięć lat, kiedy wilkołak dopadł ją w lesie i rozszarpał jej małe ciało. Chris był o rok młodszy i miał wtedy iść z nią. Został pod pretekstem zajęcia się Caroline, mającej osiem lat. Nigdy sobie tego nie wybaczył, a za jej śmierć obwiniał właśnie siebie. Za to, że wybrał Carly, a Sam odeszła.
- Przepraszam – wyszeptała dziewczyna.
- Nie szkodzi. Wiem, że nie chciałaś – brat przytulił ją.
Znów jednak jego twarzy była zakryta maską, której Caroline tak nienawidziła. Udawał posąg, właśnie tak, skamieniały i stary posąg. Ukrywał siebie, swoje uczucia.

Biegłam prosto do Los Angeles, nawet nie oglądałam się za siebie. W głowie buzowała mi krew. Wampir - no, może nie do końca, ale przecież niedługo nim będzie – mnie zaatakował. Groził mi.
Wbiegłam do domu, nie zwracając uwagi na prośbę matki, żebym do niej przyszła. Wpadłam po prostu do swojego pokoju, zamknęłam drzwi na klucz i usiadłam na podłodze. Serce waliło mi jak oszalałe. Przed oczami miałam tylko twarz tego chłopaka, te zielone oczy i aksamitne czarne włosy...
Potrząsnęłam głową, stwierdzając, że oto uroczyście zwariowałam. Nie mogłam myśleć o niebezpieczeństwie, skoro wciąż czułam na sobie jego chłodny dotyk. Co się ze mną działo? Sama nie mam pojęcia.
- Roxane, Swettla przyszła z nową przymiarką – zawołała mama. – Zejdź do nas!
Wzięłam jeszcze kilka uspokajających wdechów i otworzyłam drzwi.

niedziela, 11 marca 2012

Pierwsze spotkanie z wampirami

No, nowy post. Ostatnio nie miałam czasu, ale cudem dziś to wstawiam. ;D
Po pięciu komentarzach nowa notka! ;D



Miałam dość słuchania tych bredni, więc szybkim krokiem wyszłam z domu, z hukiem zamykając za sobą drzwi. Nie patrzyłam gdzie idę, ani czy ktoś idzie za mną. Odcięłam się na te kilka minut od swojego ciała, tak po prostu.
Minęłam granicę miasta, która zaznaczona była wielkim łukiem z napisem „Jeśli masz dość odwagi, przekrocz nasze bramy. Jeśli nie jesteś od nas, niechybnie zginiesz, wędrowcze”. Wkurzało mnie to już wszystko. Czy naprawdę nie mogłam urodzić się na przykład człowiekiem czy nawet wiedźmą, albo w ogóle się nie urodzić?
Szłam coraz szybciej, a nie zwróciłam uwagi na kamień, który leżał na drodze. Wywróciłam się z impetem lądując na asfalcie. Nie przejęłam się szczypaniem w ramieniu, ponieważ po kilku sekundach nie było śladu po ranie. Tak, nawet pocisk mi nic nie zrobi, bo od razu się zrosnę.
- Co ty tu robisz? – Usłyszałam za sobą damski głos.
Szybko podniosłam się z ziemi, patrząc na dziewczynę. Mogła mieć najwyżej siedemnaście lat, jeśli nie szesnaście. Była drobna i szczupła – zazdrościłam jej tego już od pierwszego spojrzenia na nią – a ciemnoczerwone włosy delikatnie opadały na plecy. Po jasnej karnacji już wiedziałam, w co się wpakowałam – dziewczyna za niedługo stanie się wampirem.
- A co cię to obchodzi? – Odpowiedziałam, ważąc każde słowo.
- Jesteś na terenie mojej rasy – nieznajoma omiotła wzrokiem okolicę.
Przeklęte dary! Istoty z mojej rasy były nadzwyczaj szybkie i się praktycznie nie męczyły – to dlatego nie zwróciłam uwagi, gdzie jestem. A byłam jakieś pięćdziesiąt kilometrów na północ od Los Angeles.
- Przepraszam, nie zwróciłam uwagi – spuściłam wzrok na czubki butów.
Rysy dziewczyny złagodniały.
- Spokojnie, nic ci się nie stanie – powiedziała miłym głosem. – Jestem Caroline Fireheart. A ty?
- Roxane Verna – przedstawiłam się automatycznie.
- Z jakiej rasy jesteś? Bo na pewno nie z mojej.
- Czarne Anioły.
Caroline zamarła. No tak – ja i ona będziemy wkrótce największymi wrogami. Moja krew będzie dla niej niczym ambrozja, a jej aura dla mnie niczym płynne złoto.
- To może ja już pójdę... – zaczęłam, ale przerwało mi czyjś głos.
- Caroline! Gdzie jesteś? Carly!
- To mój brat, Christopher – powiedziała cicho, a po chwili krzyknęła – zaraz przyjdę, Chris!
- Do zobaczenia – pożegnałam się i miałam zamiar odejść, gdy ktoś złapał mnie od tyłu i nie mogłam się ruszyć.
- Chris! Zostaw ją! – Krzyknęła Caroline.
- Czego tu szukasz? – Odezwał się chłopak z ustami przy moim uchu. – Mów!
- Ja... ja zabłądziłam – wciąż próbowałam się wyrwać. – Nic ci nie zrobię, twojej siostrze też nie, jeśli mnie puścisz!
Jak na zawołanie spełnił moje polecenie. Odwróciłam się do niego przodem. Był w moim wieku, odrobinę wyższy. Czarne włosy były rozczochrane od biegu, a w zielonych oczach płonął ogień.
- Wynoś się i żebym cię tu już nigdy nie widział – warknął.
Nie odpowiadając, odwróciłam się na pięcie i pobiegłam.

wtorek, 6 marca 2012

Diabelskie Anioły, część 2.

Przed Wami kolejna część. Kilku sekund brakowało, a byłoby - kopia zapasowa została zrobiona. Dzięki Bogu, mam szansę Wam to dać. ;D
Po pięciu komentarzach następny rozdział! :D



Zawsze w obrzydzenie wprawiało mnie życie mojej rasy: pełne brutalności, bezwzględności i zazdrości, bo ludzie mają coś, co nigdy nie było dane nam. Dusza, bardzo słodka i bardzo potrzebna. Dzięki temu nie starzejemy się, a ponadto jest promyczek nadziei, że będziemy bardziej ludzcy.
Szybkim krokiem przeszła moja matka Isabella, o czym powiadomił mnie dźwięk jej obcasów na białych panelach. Po chwili usłyszeliśmy ciche stukanie do drzwi. Mama natychmiast pobiegła i je otworzyła.
- Witam profesorze Baltimore. Cieszę się, że pan już jest. Proszę, niech się pan rozgości.
Po chwili pojawił się Baltimore, jak zwykle przerażający swoją osobą. Był bardzo znaną Istotą na całym świecie, więc – jak to zwykle bywa – rozpychała go pycha. Nigdy nie chował swoich skrzydeł, a ja zawsze byłam pod ich wrażeniem: były na dwa metry szerokie, czarne, a przy końcach przechodziły w czerwień, kolor ognia.
 - Williamie, Roxane – przywitał się niskim barytonem.
Tata położył gazetę na stole i wstał.
- Czym zawdzięczamy sobie pańską wizytę?
Mężczyzna wskazał na mnie. Stałam przy Marii, pomagając jej sprzątnąć ze stołu, ale Baltimore nawet nie raczył zwrócić na niej uwagi. Był zupełnie jak moi rodzice wobec mnie.
- Wasza jedyna córka skończy niedługo osiemnaście lat. Wiecie, jak ważne jest przygotowanie jej do tego dnia. Musi być gotowa do pokazania się temu światu. I oczywiście zawładnięcia nim.
Przełknęłam głośno ślinę. W naszym świecie rzadko jako pierwsze rodziły się dziewczynki, więc za każdym razem było to dużym świętem. W tym pokoleniu padło na mnie, ponieważ dziewczyna, z którą się przyjaźniłam, a która była moją rówieśniczką została stracona. Złamała nasze prawo. Zakochała się w Istocie nie z naszej rasy. Ostrzegałam ją, ale to nic nie dało. Tak czy inaczej – zostałam sama.
- Wątpię, żeby Roxane była już gotowa – udało się wtrącić matce. – Jest nierozważna, pyskata, samolubna, nieprzyjemna...
Nie przejmowałam się tym, że rozmawiali, jakby mnie tu nie było, ale to, co ona opowiadała było szczytem kłamstwa. Owszem, pyskowałam, ale tylko im. Samolubna nie byłam, bo obchodził mnie los ludzi więzionych przez nas. Ale czy ktoś to brał pod uwagę? No właśnie nie.
- Będzie gotowa jak z nią skończę. Poślubi syna Invincible’ów i stanie na czele Czarnych Aniołów.
- A jeśli ja nie chcę? – Wtrąciłam cicho.
Ojciec zgromił mnie wzrokiem w tym samym momencie co matka. Maria cicho wyszła, byleby dalej od katastrofy.
- Nie możesz nie chcieć – zaakcentowała każde słowo mama. – Mądra dziewczyna przyjęłaby tę okazję. Mądra dziewczyna byłaby dumna, dostępując tego zaszczytu.
- Widać mnie podmienili – rzuciłam na boku.
- Czarne Anioły zawsze takie są na początku Isabello. Z czasem to się zmieni. Będzie zabijać, pożywiać się, walczyć i rządzić.
No, świetne życie przede mną...

poniedziałek, 5 marca 2012

Diabelskie Anioły, część 1.

Więc, oto przed Wami kolejny rozdział, a właściwie jego połówka. ;D
Kiedy znajdzie się tu ponad pięć komentarzy to dodam następną część.



Coś wchodziło do mojej głowy, nie dając mi dalej spać. Mimo to dalej oparcie zakrywałam twarzy poduszką. Kolejny niemiły dniu witaj.
Odwróciłam się na drugi bok i otworzyłam oczy. Wczoraj nie posprzątałam w pokoju – znowu. Po podłodze walały się ubrania, książki i inne śmieci, które tam pewnie jeszcze trochę poleżą. Zasłony na oknach nie były zasłonięte, co akurat było nowością – nie cierpię słońca, w żadnej postaci. Taki typ.
Wstałam i jak co dzień próbowałam choć trochę ogarnąć szopę, która powstała podczas snu na mojej głowie. Moje włosy, choć w czasie dnia wydają się idealne, to rankiem tak nie wyglądają. Zwykle spędzam nad nimi ponad godzinę na odżywki i prostowanie.
Powolnym krokiem poszłam w stronę łazienki, chwytając przy okazji jakąś fioletową sukienkę. Widok w lustrze nie zaskoczył mnie, chociaż spodziewałam się zmian, w końcu niedługo kończę osiemnaście lat, wymarzone osiemnaście.
- Nie wyglądasz mi na osiemnastolatkę – rzuciłam kwaśno do swojego odbicia, marszcząc brwi na widok jasnej cery i delikatnych piegów, prawie niewidocznych.
Według samej siebie byłam brzydka, ale też przez całe życie wypominała mi to matka. Na moje nieszczęście.
- Nie przypominasz ani mnie, ani ojca. Czyim dzieckiem jesteś, mała brzydulo?
No cóż, nie należy do najmilszych osób, jednak spędziłam z nią ponad siedemnaście lat plus te dziewięć miesięcy w brzuchu, pod jej sercem, więc mimo wszystko mnie kocha.
- Roxane, śniadanie! – Usłyszałam głos naszej gosposi Marii.
- Przyjdę zaraz! – Odpowiedziałam i w szybkim tempie wskoczyłam pod prysznic.
Szybko wysuszyłam włosy i ubrałam sukienkę – jak się okazało pozbawioną rękawów i ramiączek – oraz jakieś baleriny i zbiegłam na dół.
- Pół godziny spóźnienia – oznajmił szorstko mój tata, nawet nie zaszczycając mnie spojrzeniem znad swojej gazety.
- Przepraszam tato – usiadłam przy stole, mieszając widelcem w jajecznicy.
Warto wspomnieć, że tylko przede mną stał jakikolwiek posiłek. Moi rodzice nie potrzebowali ludzkiego – albo raczej, jak oni to nazywali – ani „śmieciowego” pokarmu. Trochę wygodne, ale za to okropne w skutkach.
Pochodziłam z jednej z najważniejszych rodzin w Los Angeles (to dosłownie „Miasto Aniołów”), rodzin Czarnych Aniołów. Żywiliśmy się aurami ludzkimi. Na przykład Maria. Była karmicielką moich rodziców od miesiąca.
Mimo, że to straszne, to jeszcze gorsze jest to, że ja niedługo też taka będę.

niedziela, 4 marca 2012

Trzynaście lat wcześniej

Przed Wami pierwszy rozdział mojej historii. Z góry proszę o oceny w komentarzach.




Mała dziewczynka rzuciła w kałużę lalkę i pobiegła do ciemnego lasu. Jej matka zawołała za nią, ale miała za dużo godności, żeby pójść po córkę. Ojciec nawet nie kiwnął palcem w tamtą stronę i spokojnie wrócił do domu.
Dziecko dobiegło do prostokątnej polanki i przysiadło na ziemi. Niedaleko cicho szumiała woda, jakiś ptaszek śpiewał swoją piosenkę. Dziewczynka zaczęła płakać. To miał być wyjątkowy dzień, w końcu to jej piąte urodziny. Była nad wiek dojrzała, ale i tak zachowanie rodziców wymusiło u niej płacz. Dlaczego zawsze tak wiele od niej wymagali? Dlaczego nigdy nie mogli jej zrozumieć?
Mała nawet nie zauważyła, kiedy na polanie ktoś się pojawił. Nie było słuchać nawet kroków, nawet oddechu, więc nie można się dziwić. Postać stanęła za dzieckiem i dotknęła jego ramienia.
- Roxane, musisz wrócić do domu – powiedziała cicho.
Dziewczynka na chwilę przestała płakać i odwróciła się. Za nią stała bardzo piękna kobieta; miała czarne włosy do pasa, była ubrana w długą suknię utrzymaną w ciemnych kolorach, a jej wyraz twarzy sugerował, że zawsze się uśmiecha.
- Ja tam nie chcę! – Zawołała Roxane, robiąc nadąsaną minę.
- Wiem, że rodzice nie są dla ciebie dobrzy, ale ty musisz spędzić u nich jeszcze kilka lat. Kiedy nadejdzie pora, to przyjdę po ciebie.
- Ale kim ty jesteś? – Dziewczynka zrobiła krok w stronę domu.
- Nyks – powiedziała kobieta i zniknęła.
Roxane przez wiele godzin zastanawiała się, czy to były zwykłe zwidy czy naprawdę spotkała Nyks – kimkolwiek ona była. Zapytała się nawet matki, a to graniczyło wręcz z cudem.
- Mamusiu, kim jest Nyks?
- Ona nie jest nasza i nie musisz tego wiedzieć. Grzeczne dziewczynki siedzą cicho.
- Dobrze mamusiu – mruknęła zrezygnowała i spróbowała tak samo z ojcem.
- Tatusiu, kim jest Nyks?
Mężczyzna potarł czarne wąsy i spojrzał na nią znad gazety.
- To bogini wampirów, Roxane. Niczego więcej nie musisz wiedzieć.
- Dobrze tatusiu. Dziękuję.
Ten dzień, jedyny dzień z dzieciństwa na zawsze wyrył się w pamięci Roxane.

sobota, 3 marca 2012

Prolog

Tak więc... zaczynam prowadzić nowego bloga, w którego wierzę z całego serca. Chcę przez to pokazać moją pasję pisarstwa innym, chcę się tym podzielić. Byłabym wdzięczna za Wasze komentarze i oceny - odgrywa to dla mnie największą rolę.


Żyję w świecie, gdzie wszystko jest możliwe.
Ludzie są istotami niższej kategorii.
Oraz pożywieniem dla takich, jak ja.
Jestem sama.
Nie mam prawa głosu, by zmienić ten stan rzeczy.
Nie wiem, czy chcę go zmienić.

Urodziłam się jak wszyscy: nie wybierałam swojego ciała, swojej rodziny. Wbrew mojej woli wszystko było już dla mnie zaplanowane, ja nie mogłam tego zmieniać. Mimo, że to, co dla innych było idealne, dla mnie było aktem brutalności i nędzy. Wiele razy próbowałam uciec. Ona zawsze mnie znajdowała. Nyks.

Boję się jutrzejszego dnia.
Boję się tego, co mogę zrobić niewinnym ludziom.
Boję się swojego wnętrza, tego, co siedzi we mnie.
Nyks, dlaczego mi to robisz?
Dlaczego nie pozwalasz mi umrzeć?
Dlaczego nie pozwalasz mi uciec?

Wszyscy wokół mnie myślą, że jestem pustą dziewczyną. Mylą się. Jestem inna, różnię się od Istot, które znam. Wampiry, czarownice, wilkołaki, zmiennokształtni – no i grupa, do której przynależę. Czarne Anioły. Tyle, że Aniołów nie przypominamy. Czarne, z zewnątrz piękne Istoty, spowite tajemnicą. We wnętrzu demony.

Jestem Roxane Verna. To jest moja historia.