niedziela, 20 maja 2012

Tajemnice

Cześć wszystkim! Wiem, zapomniałam o blogu, bo nie mogłam się zalogować na Bloggera. No, i strasznie denerwuję się kilkudniowym wyjazdem do Pragi, żeby się na czymkolwiek skupić.
Także zapraszam na najtrudniejszą jak dla mnie notkę. Po ośmiu komentarzach kolejna część. ;D
Podkład do notki: Nickelback - Savin' Me




- Co zrobimy? – Powtórzyłam. – Musimy... to przerwać. Skończyć znajomość. To jedyne wyjście, przecież wiesz.
- Tylko pytanie, czy oboje tego chcemy?
Złapał mnie. Nie chciałam się z nim żegnać, coś mnie przy nim przecież trzymało.
Podeszłam do niego i szybko pocałowałam. Poczułam łzy, płynące mi po policzku, ale nie zwracałam na nie uwagi. Szybko odwróciłam się i pobiegłam, zostawiając go samego, tak bez pożegnania, bez odpowiedzi na jego pytanie.
Nie chciałam na nie odpowiadać, bo powiedziałabym „Nie, nie chcę o tobie zapominać. Chyba się w tobie zakochałam, ale oboje wiemy, że to zakazane! Na dodatek jestem zaręczona i zakochana w najlepszym przyjacielu i nie mam łatwo w życiu, a ty mi wszystko utrudniasz!”

Nie widziałam, gdzie biegnę, wszystko przesłaniały mi łzy. Dopóki na kogoś nie wpadłam. Ten ktoś przytrzymał mnie, zanim upadłam.
Przetarłam oczy i spojrzałam w górę. Myślałam, że śnię.
Nyks. Co tu robiła? Nie wiem, ale jedno jest pewne: nie powinnam jej spotkać.
- Roxane, jesteś pewna? – Spytała mnie.
Wyrwałam się z jej objęć. Wyglądała tak samo, jak w moim śnie.
- Nie! Niczego nie jestem pewna, a to wszystko przez ciebie! Nie mogłaś sobie wybrać innego kozła ofiarnego?!
- Roxane, od początku, od chwili twoich urodzin, miałam co do ciebie plany. Jesteś Wybawicielką wszystkich ras, kochanie. Musisz uwierzyć w swoje możliwości, w to, że jesteś silną i niezależną dziewczyną. Wierzę z całego serca, że dasz radę.
- Jaki plan? Ja chcę być normalna!
- Nigdy nie będziesz normalna, będąc Czarnym Aniołem. Takie są czasy, a te czasy trzeba naprawić. Nadchodzi nowa era, Roxane, Era Dusz.
- Mam gdzieś twoją erę! Nie jesteś moją boginią, nie jestem wampirzycą, żeby ciebie słuchać!
Odwróciłam się i pobiegłam w stronę swojego domu. Trzasnęłam drzwiami, pobiegłam do swojego pokoju nie bacząc na to, że z dołu woła mnie matka.
Przez łzy spojrzałam na kalendarz. Za półtora tygodnia moje osiemnaste urodziny. Za dwa tygodnie mój ślub z Johnem, chyba powiem mu nie. Za trzy tygodnie ceremonia koronacji na nową królową. Królową Czarnych Aniołów.
Dlaczego nie mogę być kimś innym?
- Roxane, wszystko w porządku? – Do mojego pokoju weszła matka.
Usiadłam na łóżku tyłem do niej.
- Tak, jak najbardziej. Możesz już iść – powiedziałam mechanicznie.
Jednak nie poddała się. Podeszła i usiadła obok mnie.
- Córeczko, widzę, że coś jest nie tak - powiedziała. – Urodziłam cię i znam cię bardzo dobrze, kochanie.
Wypuściłam powietrze z rezygnacją.
- Po prostu jestem zmęczona tym wszystkim... życiem tutaj. Po prostu czuję się, jakbym była otoczona przez fantomy, mamo. Wszystko tu jest takie sztuczne, przynajmniej dla mnie. Nie umiem się tu odnaleźć. Czasami myślę tylko... o ucieczce.
- Skarbie – przytuliła mnie, chyba pierwszy raz w życiu. – Wiem, jak ci jest trudno. Też myślałam tylko o żałosnym życiu, jakie mnie czeka w przyszłości. Ale to się zmieniło, u ciebie na pewno też się zmieni. Trzeba po prostu czekać.
- Jak ci się to udało? – Spytałam.
Matka uśmiechnęła się. Miała takie rozmarzone spojrzenie.
- Zakochałam się. Wtedy nie tylko ja się zmieniłam, ale także on. Kochałam go bardzo mocno, wiesz? Nie widziałam świata poza nim.
Moment. Kochała? Czyli to nie tata?
- Mamo... w kim byłaś zakochana?
- Byłam młoda i głupia. Zakochałam się w przedstawicielu innej rasy – mama otarła pojedynczą łzę, czym mnie zaskoczyła. – Ukrywałam to przez dwadzieścia lat, ale tobie mogę powiedzieć, żebyś nie popełniła tego samego błędu.
- Jak się nazywa? – Naciskałam.
- Ryan Fireheart.

piątek, 4 maja 2012

Chwila szczerości

Dzień dooobry. Jak humor w ten piękny, dla niektórych słoneczny, dla niektórych deszczowy dzień?
Bo u mnie jest to dzień użalania się nad tym, że jestem singielką. No, ale trudno, peszek się mówi.
Po siedmiu komentarzach jak zwykle kolejna część. ;D
Podkład do notki: Nickelback - If today was your last day



Caroline poprowadziła mnie do lasu przy plaży. Zawahałam się, czy na pewno za nią wejść, ponieważ nie wiedziałam, co mnie tam czeka.
Zatrzymała się na niewielkiej polanie – ot, wiele ich w takim zwykłym lesie. Założyłam ręce na piersi i czekałam, żeby mi wytłumaczyła swoje dziwne zachowanie.
- Nie mam pojęcia, co się dzieje między tobą a moim bratem – zaczęła – ale, do cholery, on cierpi. A ja cierpię razem z nim, kiedy go widzę w takim stanie.
Przetarłam palcami skronie, prosząc w duchu, żeby wampirzyca dała mi spokój i żebym mogła wrócić do Bretta...
- Nie wiem, co się działo na twoim wczorajszym przyjęciu, kiedy zniknęliście, ale potem mój brat wyglądał, jakbyś wbiła mu sztylet w serce. No i jeszcze ten sen, w którym krzyczał coś o nożu...
Moment? Sen o nożu? Czyżby to było naprawdę? Czy to nie był tylko wymysł mojej chorej wyobraźni? Czy naprawdę próbowałam go zabić?
- A dziś ledwo wyciągnęłam go z domu. Jest przygnębiony i po raz pierwszy w życiu nie komentuje moich zachowań.
- Stop – przerwałam jej ten wykład. – A co ma mnie obchodzić jakiś wampir? Jestem Czarnym Aniołem, jakbyś jeszcze nie zauważyła. Ani ty, ani twój brat mnie nie obchodzicie. Mogę cię jedynie zapewnić, że jego aura ma się dobrze.
Czerwonowłosa uśmiechnęła się. Nieco niebezpiecznie.
- Jako, że jestem kochaną młodszą siostrzyczką, załatwiłam Chrisowi spotkanie z tobą – oświadczyła, czym zszokowała mnie tak bardzo, że stałam jak wryta w miejscu.
Zza potężnej sosny wyszedł Christopher. Mimo, że dziś nie miał na sobie idealnie skrojonego garnituru, to i tak wyglądał niesamowicie w obcisłym t-shircie i dopasowanych spodniach. Mimo, że miał podkrążone ze zmęczenia oczy i zaciśnięte usta, co coś w nim samym sprawiało, że się go bałam.
- To ja was zostawię samych – jeszcze raz uśmiechnęła się Caroline i skierowała się w stronę plaży.
Podążałam za nią wzrokiem, zastanawiając się, czemu od spojrzeń nie można umrzeć. To by mi bardzo pomogło w tej chwili.
- Roxane... – powiedział Chris, ale zamilkł, podchodząc do mnie bliżej, na co ja automatycznie zrobiłam kilka kroków do tyłu.
- Nie podchodź do mnie – szepnęłam, delikatnie przymykając oczy.
- Pozwólmy sobie na chwilę szczerości – poprosił.
Niepewnie kiwnęłam głową, zachęcając go, żeby zaczął pierwszy.
- Kiedy pierwszy raz się spotkaliśmy, widziałem w tobie jedynie wroga i niebezpieczeństwo dla Caroline – zaczął. – Jednak moja siostra była uparta i kazała mi, żebym cię odszukał, oddał wisiorek, który ci przez przypadek zerwałem i przeprosił za swoje zachowanie. Na balu prawie cię nie poznałem – uśmiechnął się. – Wyglądałaś tak skromnie, a jednocześnie tak niesamowicie – zerknęłam na niego z ukosa. Nie wstydził się, mówił tak otwarcie. – Jedyne, co mnie denerwowało, to ten facet, który za wszelką cenę chciał zwrócić na siebie twoją uwagę – stłumiłam śmiech. Chodziło mu o Johna. – I ten taniec... Musiałem z tobą zatańczyć, innej opcji nie widziałem. Poruszałaś się z gracją, tak lekko, jakbyś leciała nad ziemią. Zamroczyło mnie, tylko dlatego poprosiłem cię, żebyś ze mną wyszła. Wiem, odbiło mi w tamtej chwili.
- Nie obwiniaj siebie, bo ja w końcu też jestem winna – przerwałam mu i zaczerpnęłam powietrza. – Tamtego dnia znów wszystko szło nie tak. Chciałam iść na spacer, uspokoić się trochę. Nie zauważyłam, że zaszłam za daleko – uśmiechnęłam się wymuszenie. – Spotkałam Caroline, a kiedy już miałam odchodzić, pojawiłeś się ty. W pierwszym momencie bałam się ciebie. Jednak jak już, krótko mówiąc, uciekłam, zwróciłam uwagę na szczegóły. Miałam tylko ciebie przed oczami – zarumieniłam się, prosząc, żeby tego nie zauważył, ale tylko patrzył mi w oczy. – Na balu... modliłam się w duszy, żeby nikt nie zauważył, że się znamy. Na tańcach chciałam stanąć jak najdalej od ciebie, jednak w środku byłam dziwnie zazdrosna o te wszystkie dziewczyny, które cię otaczały. Lecz kiedy znalazłam się w twoich ramionach ponownie, moje myśli jakby wyparowały i nie mogłam myśleć logicznie. Kiedy wyszliśmy...
- Oboje popełniliśmy kilka błędów – przerwał mi łagodnie. – Ty nie powinnaś poznać Caroline, a ja nie powinienem cię był odszukiwać.
- Czy mi się wydaje, czy właśnie winę za to wszystko zwalasz na młodszą siostrę? – Zaśmiałam się.
- W gruncie rzeczy to tak. Wszystko to jej wina.
- Tylko jej tego nie mów – spojrzałam mu w oczy.
- To co teraz zrobimy? – Jego oczy posmutniały, złapał mnie za rękę.

niedziela, 22 kwietnia 2012

Brett

Przepraszam, przepraszam. Miałam gości, internet nie chciał chodzi i w ogóle, naprawdę, nie zmyślam.
Dobra, po siedmiu komentarzach nowa notka, ale i tak we wtorek dodam jakiś bonus.
Podkład do notki: Fireflight - Unbreakable




- Cholera jasna! – Wrzasnęłam, kiedy zbyt zamaszystym ruchem dłoni strąciłam na podłogę kubek z herbatą, którą Maria, nasza gosposia, miała zanieść mojej mamie.
- Wyrażaj się inaczej – odruchowo powiedział mój tata, nawet nie patrząc na mnie znad swojej gazety. – Prawdziwa księżniczka hamuje swoją złość i używa poprawnego słownictwa.
- Aha, czyli po prostu muszę mówić odpowiednie rzeczy, żeby zachowanie zostało mi wybaczone? – Rzuciłam sceptycznie, drugą ręką wyrywając ojcu gazetę, którą przy okazji podarłam na pół.
- Co cię dzisiaj napadło? – Zmartwiła się Maria.
Co? Trzęsły mi się ręce, miałam sucho w ustach, a w brzuchu jakieś dziwne uczucie, to się stało. A dlaczego? Bo bałam się, że zza rogu zaraz wyjdzie Rada i zetną mi głowę za to, co wyrabiam.
- Roxane! Masz się w tej chwili uspokoić, iść do pokoju i ubrać się w miarę normalnie i nie, nie interesują mnie twoje wymówki – jak zwykle do akcji wkroczyła matka. – Natychmiast!
Rzuciłam resztki papieru do kosza i z wzrokiem wycelowanym w sufit poszłam do swojego pokoju. Płakać mi się chciało. Nie wiedziałam, co oznacza mój sen, nic nie wiedziałam i to mnie przerażało.
Na trzęsących się nogach podeszłam do toaletki i usiadłam przed lustrem. Zaczęłam powoli zaplatać włosy w francuski warkocz z boku głowy. Byleby spokojnie, powtarzałam sobie w myślach.
- Mamy gości, zejdź – w drzwiach na dokładnie pięć sekund pojawił się ojciec, pewnie zeszedł otworzyć drzwi.
Szybko wrzuciłam na siebie zieloną sukienkę z rękawami do łokcia i z niezadowoleniem przejrzałam się w lustrze, bezskutecznie próbując w ciągu minuty powiększyć swoje atuty, co oczywiście nie przyniosło żadnego skutku.
- Jest na górze, zaraz zejdzie – rozległ się głos matki na dole. Oho, to teraz znów o mnie mowa?
Jeszcze raz narcystycznie obróciłam się przed lustrem i skierowałam się w stronę drzwi. Szybko otworzyłam je i wpadłam na kogoś.
A konkretnie przystojnego, brązowowłosego, piwnookiego Bretta Catona, który zapewnie przyszedł razem z rodzicami z wizytą.
Przyjaźniłam się z nim od dziecka, doskonale pamiętałam, jak byłam w nim zakochana. Poza tym, to pierwszy chłopak z którym się całowałam, choć oczywiście nikt oprócz nas tego nie wie.
- Ostrożnie, zanim nas zabijesz! – Roześmiał się zaraźliwie, przytulając mnie na powitanie.
Objęłam go ramionami, gotowa trwać w tej pozie przez najbliższe godziny.
- Też się stęskniłem przez te dwa miesiące – powiedział, całując mnie w policzek.
Brett wyjechał z rodzicami, ponieważ chcieli, żeby poznał świat. Czułam się samotna, nieszczęśliwa, ale teraz, gdy już go widziałam i miałam przy sobie, z głowy wyleciały mi wampiry.
- Chodźmy na plażę na granicy miast – zaproponowałam. – Niech rodzice sobie w spokoju pograją w pokera czy w co tam oni grają, a my przecież mamy tyle do nadrobienia.
Uśmiechnął się jeszcze raz i złapał mnie za rękę.
Rok temu robiłam rodzicom awanturę: dlaczego John ma być moim mężem, skoro między Brettem a mną tak dobrze się zawsze układa? Nigdy nie doczekałam się odpowiedzi.

Słońce miło przygrzewało, co stwierdziłam, kiedy po pięciu minutach od wyjścia z domu moje plecy były tak gorące, że można by na nich usmażyć jajecznicę.
Zdjęliśmy buty i zaczęliśmy spacerować. Wokół przebiegały roześmiane dzieci.
- Przepraszam, że mnie wczoraj nie było – zaczął.
Hm, po tym, co się wczoraj wydarzyło, dziękuję bogini, że go tam nie było.
- Nie szkodzi – stanęłam mu na drodze, chcąc, żeby spojrzał mi w oczy.
Delikatnie dotknął dłonią mojego policzka.
- Roxane, ja... – szepnął, stykając się swoim czołem z moim. Pocałuj mnie, idioto, myślałam przez cały czas jak modlitwę.
- Roxane! – Ktoś przerwał nam tę romantyczną sielankę.
Niechętnie odwróciłam się. Przede mną stała Caroline Fireheart.
- Musimy porozmawiać. – Zdjęła okulary przeciwsłoneczne. – Pożycz mi na chwilę swoją dziewczynę, pocałujesz ją, jak wróci, jasne? Dziękuję – uśmiechnęła się i obróciła na pięcie, najwyraźniej żebym poszła za nią.
- Zaraz wrócę – westchnęłam i stanęłam na palcach, żeby pocałować go. Jak zawsze była to niesamowita słodycz, coś nie z tego świata.
- Będę czekał, ale pamiętaj, że nie jestem zbyt cierpliwy – szepnął mi do ucha, a ja ruszyłam za czerwonowłosą wampirką.

poniedziałek, 9 kwietnia 2012

Bonus

- Sto lat, sto lat, niech piszę, piszę Wam!
- Sto lat to za mało, sto lat to za mało, jeszcze dwieście by się zdało!
Specjalnie dla Was - mój urodzinowy bonus! ;D
Właściwie to nie jest ciągłość i pewnie nigdy nie wejdzie naprawdę do opowieści o Roxane, ale wiem, czego chcecie (bez skojarzeń mi tu, to głównie do ciebie Paulina). Jest to taka krótka scenka, może wstawię dziś jeszcze jedną. ;D


1. Dla Pauliny, która chciała Chrisa - brutala, coś tam dla ciebie plus Mike - ale chyba nie takiego chciałaś!
Wojna zaczęła się tak nagle, że sama nie mogłam tego pojąć.
Z jednej strony byłam już pełnoprawnym Czarnym Aniołem – dokładnie od pięciu minut – ale moje skrzydła nie zdążyły się jeszcze uformować; były na razie jedynie bezbarwnym kształtem, do tego małym.
Wszystko rozpoczęło się w naszym mieście, kiedy wtargnęły tu wampiry żądne naszej gorącej krwi. Dwóch z nich właśnie rozszarpywało mi matkę, a ja mogłam tylko stać, wrośnięta w ziemię, bo i tak nic nie mogłam zrobić.
Nagle ktoś złapał mnie od tyłu, wyrywając mi przy okazji garść włosów, które w ciągu kilku sekund urosły. Poczułam gorący, śmierdzący oddech na szyi. Czekałam na ukłucie i śmierć...
Gdy nagle ktoś odciągnął mojego niedoszłego zabójcę. Upadłam na mokrą od krwi ziemię. Cudem odwróciłam się. Zobaczyłam Chrisa – no właśnie, nie widziałam go przeszło miesiąc – stojącego nad trupem swojego kolegi po fachu. Oczy miał wściekle czerwone, ręce we krwi, a ze skroni płynęła jego własna. Długie kły – jak kiedyś się dowiedziałam, ukazywane tylko w czasie ataku – były wysunięte, końcówki pokryte krwią.
Skuliłam się, kiedy chwycił kolejnego wampira i rozerwał mu tętnicę. Co się z nim stało? To nie był ten sam chłopak, już nie.
Podszedł do mnie, powoli, jakby do zwierzyny.
- Nie bój się mnie.... – powiedział, próbując mnie złapać za nadgarstek.
- Nie dotykaj mnie! Nie chcę śmierci! – Kopnęłam go w ramię, jednak nawet się nie skrzywił.
- Roxane, muszę cię stąd zabrać, zanim coś ci się stanie!
- Chciałeś powiedzieć: zanim wyssę z ciebie krew? – Żachnęłam się, starając się niezauważalnie rozwinąć skrzydła. Czułam jego aurę, ciepłą, czerwoną.
- Nie zabiję cię, nie bądź idiotką!
- Nie nazywaj mnie tak krwiopijco! Zobacz, co robią twoi pobratyńcy! To moja rodzina, wolę zginąć tutaj, razem z nimi!
W tym momencie ktoś brutalnie podniósł mnie z ziemi.
- Chris, nie chcesz jej? To ja się chętnie zajmę tą laleczką! – Chłopak z czarnymi tęczówkami i blond włosami, umorusanymi w sadzi patrzył na mnie chciwie.
- Mike, zostaw ją! Jest moja, po prostu chcę się najpierw zabawić – zaoponował Chris z łobuzerskim uśmiechem.
- Jak tam sobie chcesz, stary – Mike wzruszył ramionami i mnie puścił. – Tylko pamiętaj moją zasadę: najpierw głód ciała, potem duszy – mrugnął do niego i rzucił się w wir ciał kilka metrów dalej.
- Idziesz ze mną czy mam poradzić się Mike? – Spytał, wyciągając do mnie prawą dłoń, pokrytą bliznami.
Popatrzyłam najpierw na ciało matki, potem na inne Czarne Anioły, dopiero potem na wampira. Wszystko się zmieniło, ja również. Ale jedno zostało.
Niepewnie chwyciłam jego dłoń.

sobota, 7 kwietnia 2012

Sen

Na początek - Wesołego Alleluja, czy jak to tam się mówi. ;D
Po drugie - mam dla Was mini konkurs, jestem po prostu ciekawa, czy ktoś weźmie w nim udział. Polega na wysłaniu na mój adres e-mail alivenightmare@onet.pl zdjęcia, rysunku lub wyczerpującego opisu dotyczącego... Roxane. Jak sobie ją wyobrażacie, jak według was wygląda w prawdziwym świecie. Czekam na wasze e-maile przez dwa tygodnie. ;D
Po siedmiu komentarzach - nowa notka, a tymczasem dziewiątego kwietnia dodam specjalny rozdział-bonus z okazji swoich urodzin. ;D
Z dedykacją dla Mystic.
Podkład do notki:Linkin Park - Leave Out All The Rest




Nie miałam siły, żeby wrócić na bal. Właściwie, to na nic nie miałam siły.
Wróciłam do swojego pokoju i nie zdejmując sukienki rzuciłam się na miękką pościel. Wciąż myślałam tylko o pocałunku, tak wspaniałym, tak niebezpiecznym, tak zabójczym dla nas obojga. Co, jeśli ktoś się dowie? Umrę ja, umrze on.
Patrzyłam się bezmyślnie w sufit, kiedy zdałam sobie sprawę, że po moich policzkach płyną drobnym ciurkiem łzy. Próbowałam je zetrzeć, ale wciąż płynęły. Bogini, co się ze mną działo? Czy chciałaś, żebym umarła?
Spojrzałam za okno, dostrzegając na tle ulic drobny deszcz, wirujący we wszystkie strony. Westchnęłam. Nie tak miało być, wiedziałam to. Przed oczami napomknęła mi scena, którą opowiedział mi tata, pięć lat temu. Teraz jak żywa.
- Pamiętam ten dzień, kiedy się urodziłaś – zaczął opowieść tata. – Pielęgniarka wniosła cię do pokoju, zawiniętą w biały kocyk i podała cię mamie. Isabella spojrzała na ciebie, po czym odwróciła się w moją stronę i powiedziała: „Miała być blondynką, tak jak ty. I miała mieć zielone oczka i duże usta. A co to jest? Jesteś pewien, że to nasze dziecko?” – Ojciec pokręcił z niedowierzaniem głową. – Najpierw chciała cię oddać, ale ja się nie zgodziłem. Kiedy zaczęliśmy się kłócić, otworzyłaś te swoje niebieskie oczy i spojrzałaś na mnie. Wiedziałem, że jesteś nasza, a twoja matka nie miała tu nic do gadania.
Dziś zastanawiałam się, czy na pewno jestem Roxane Verną. A może nie? Może jestem jakimś innym Czarnym Aniołem, może moja prawdziwa matka wie o zamianie?
To głupie, stwierdziłam. Przestaję myśleć racjonalnie.
Wciąż nieprzebrana wślizgnęłam się pod ciężką kołdrę i położyłam rękę pod głowę. Znów westchnęłam, a coś zabolało mnie w klatce piersiowej. Starałam się na tym nie skupiać.
Powoli zasnęłam.

Otworzyłam oczy. Stałam na plaży, piasek pod moimi gołymi stopami był gorący i delikatnie błyszczał w świetle dwóch bliźniaczych księżyców w pełni. Zawiał wiatr, ale nie chłodny, lecz dziwnie przytulny i ciepły. Objęłam się ramionami i zauważyłam, że mam na sobie jedynie krótką, białą sukienkę na cienkich ramiączkach. Bogini, co to było?
- Roxane, jesteś nareszcie – odezwał się za mną ciepły, kobiecy głos.
Wzięłam gwałtownie wdech, bałam się odwrócić. Znałam go ze wspomnień, słyszałam go trzynaście lat temu...
- Nyks – wyszeptałam i zdobywając się na odwagę spojrzałam na nią.
Nie zmieniła się, w końcu była nieśmiertelna. Długie włosy wciąż sięgały do pasa, wciąż miała na sobie długą suknię z tym samym, wcześniej niezauważonym przeze mnie trenem. Była piękna.
- Czekaliśmy na ciebie – powiedziała i uśmiechnęła się.
- My? – Głos miałam piskliwy, ledwie wydobyłam z siebie szept.
Bogini wskazała dłonią dalszy kawałek plaży, a tam w naszym kierunku szedł Christopher – ubrany w lniane, białe spodnie i rozpiętą koszulę.
- Roxane, to ostatnia szansa. Musicie to zrobić oboje – zasmuciła się.
- Co mamy zrobić? – Spytałam powoli.
Nyks wyszeptała kilka cichych słów, a w mojej dłoni – a także w dłoni Chrisa, co widziałam z daleka – pojawił się długi, srebrny sztylet, z rękojeścią z brylantów.
Otworzyłam szerzej oczy.
- Sami musicie podjąć decyzję, które z was zginie, a które przeżyje. Ja nie mogę tego zrobić. Powodzenia – zniknęła, tak po prostu, zostawiając mnie, praktycznie zamienioną w słup soli.
Chris już był dwa metry ode mnie.
- Roxane – wyszeptał.
- Christopher – powiedziałam tak samo.
Prawo dżungli, przypomniałam sobie. Ktoś przeżyje, ktoś zginie, a cykl toczy się dalej.
- Nie chcę tego – po moim policzku spłynęła pojedyncza łza.
- Więc ty zabij mnie.
- Co? – Podniosłam głos. Zabrzmiał bardziej piskliwie, niżbym tego chciała.
- Ty musisz przeżyć. Poświęcę się dla ciebie. Zabij mnie.
Z wrażenia upuściłam sztylet w przypływ oceanu, który obmył nasze stopy.
Usiadłam na ziemi, nie zwracając uwagi na wodę i zaczęłam płakać. Obraz zamazał mi się przed oczami. Nie umiem go zabić.
Chłopak jednym sprawnym susem znalazł się tuż przy mnie i przyłożył mi swój sztylet do gardła, patrząc mi w oczy. Pragnęłam, żeby mnie zabił, to miało być takie proste...
Ale zamiast tego broń, tak samo jak mi, wypadła mu z dłoni, którą teraz delikatnie dotykał mojego policzka.
- Nie umiem tego zrobić – wyszeptał.
- Ja też nie – odparłam.
W tej samej chwili, gdy właśnie miał mnie pocałować, obudziłam się.

niedziela, 1 kwietnia 2012

Zdrajczyni

Kolejny rozdział przed Wami otwiera ten piękny miesiąc, jakim jest kwiecień. Piękny? No, z pewnością, dziś Prima Aprilis a za osiem dni - odliczam, hel yeah - moje urodziny. Suuper.
Po siedmiu komentarzach następna część - jak zwykle. Miłego czytania!
Podkład do notki: Nickelback - Far Away



Znów patrzyłam w jego oczy, nie miałam siły, żeby obrócić głowę i tak po prostu odejść. A może nie chciałam? Sama już nie jestem niczego pewna.
- Musimy porozmawiać – rzucił, delikatnie i niewidocznie dla innych złapał mnie za rękę. – Teraz.
Kiwnęłam głową, słowa uwięzły mi w gardle. Niezauważenie – panował duży ruch, wnieśli „przekąski”, czyli biednych ludzi – wyszliśmy z sali. Odwróciłam ostatni raz wzrok na te biedne osoby, obecnie zamroczone, bo w ich organizmie znajdowała się odrobina krwi czarownic, co stanowiło idealny otumaniasz dla nich. Cóż, na krótko. Zaraz nic z nich nie zostanie. Nie znosiłam tej części balu.
Wyszliśmy za zewnątrz, po czym Chris poprowadził mnie w stronę starej wierzby, której gałęzie osłaniały przed niepożądanymi istotami. Stanęliśmy naprzeciw siebie.
- O co chodzi? – Spytałam.
- Po pierwsze: moja siostra uparła się, żebym ci to oddał – odpowiedział, wyciągając z wewnętrznej kieszonki złoty łańcuszek z motylkiem, który u nich zgubiłam.
- Dziękuję – powiedziałam, sięgając po niego dłonią, jednak chłopak był szybszy; obszedł mnie i delikatnie zawiesił mi go na szyi.
Znów stanął przede mną, dłonie położył mi delikatnie na ramionach.
- W tobie jest coś takiego, obok czego nie da się przejść obojętnie.
Patrzyłam na niego zahipnotyzowana.
- Nie mogę przestać o tobie myśleć. Sam nie wiem, co się ze mną dzieje. Nawet Caroline zauważyła we mnie zmianę – jedną dłonią przejechał po swoich włosach, zostawiając je w jeszcze większym nieładzie.
 Serce próbowało wyskoczyć mi z piersi. Nie mogłam wziąć głębszego oddechu; nie mogłam złożyć logicznie żadnej myśli.
Ostatkiem świadomości zarejestrowałam, że Chris pochyla się nade mną, moją twarz obejmuje swoimi dłońmi. Po chwili moje powieki same opadły, a na ustach poczułam jego wargi.
Pocałunek był słodki, czuły – właśnie taki, jakim go sobie wyobrażałam, kiedy pierwszy raz zobaczyłam Christophera. Nie wiedziałam co robię, mój mózg się wyłączył i pozostał tylko zmysł dotyku, jeden jedyny w pełni rozbudzony.
Chłopak jedną ręką wciąż czule gładził mnie po twarzy, a drugą obejmował mnie w talii. Delikatnie oparł mnie o pień drzewa. Szorstka kora raniła moje plecy, ale ja prawie nie zwracałam na to uwagi.
A potem nagle się obudziłam.
Zdradziłam prawo. Zdradziłam rodzinę. Zdradziłam rasę.
Szokująca myśl rozświetliła mój umysł. Szybko odepchnęłam od siebie Chrisa. Moje serce wciąż biło jak szalone, wciąż nie mogłam złapać głębszego oddechu. Przycisnęłam rękę do piersi, chociaż to nic nie pomagało.
Zabiją cię, odezwał się głos w mojej głowie. Co sobie pomyślą twoi rodzice? No tak, nie obchodzisz ich. Ale żeby uciekać w ramiona wampira? Straciłaś rozum. Niedługo stracisz też życie. O, zamknij się, sumienie. Mam cię gdzieś.
- Muszę iść – wychrypiałam. Wargi bolały, nie mogłam tak wejść z powrotem.
- Zaczekaj – chwycił mnie za rękę.
Odskoczyłam jak oparzona, wyrwałam dłoń.
- Nie dotykaj mnie – powiedziałam.
- Roxy...
- I nie nazywaj mnie tak! Jestem Roxane, rozumiesz? Zostaw mnie w spokoju!
Szybkim krokiem wyszłam. Łzy kapały mi na policzki, ciągle płynęły z oczu. Zasłoniłam usta dłonią, starając się stłumić szloch. Co ja zrobiłam? Jak w ogóle mogłam to zrobić? Rozum mi odjęło, a może naprawdę nadaję się do psychiatryka albo na śmierć?
- Wszystko dobrze, Roxane? – Za moimi plecami znienacka pojawiła się Brooke.
Zatrzymałam się zszokowana, przetarłam oczy i wzięłam głęboki wdech. Uśmiechnęłam się sztucznie.
- A czemu ma nie być?
- Płakałaś – Brooke założyła ręce na klatkę piersiową.
- Nie płakałam. Coś mi wpadło do oka.
Albo raczej: ktoś, dodałam w myślach.
- Dobrze. Wracamy? Posiłek zakończony. Nie rozumiem, dlaczego nie chcesz z nami jeść.
Zemdliło mnie lekko.
- Bo jeszcze tego nie jem.
I nie chcę, nie zamierzam nawet.

czwartek, 29 marca 2012

Taniec

NARESZCIE! Tęskniłam za Wami przez te sześć dni, wiecie? Odcięcie się od Internetu na tak długi czas mi nie służy, ale to już każdy wie.
Po siedmiu komentarzach następny rozdział!





Przyglądał się mi dokładnie, jakby właśnie składał poszczególne fakty, jakby już gdzieś mnie widział. No, tu była racja.
Przyjęłam ramię Johna Deminty’ego z westchnieniem. Owszem, dziewczyny – w tym moje przyjaciółki – wzdychały na jego widok. „Bogini, jaki on przystojny, jaki słodki, cudowny, o, uśmiechnął się do mnie! Ale z tej Verny szczęściara!” Nigdy nie lubiłam tych zazdrosnych spojrzeń, kąśliwych uwag i temu podobne, bo jasnością było, że z własnej woli nigdy bym go nie wybrała, nawet za sto lat ani za tysiąc.
Owszem, mógł mieć taki miękkie blond włosy, które słodko opadały mu na twarz; może i miał szare oczy z drobnymi ciemniejszymi plamkami; no, a ten jednodniowy zarost sprawiał, że wyglądał seksownie, ale do cholery ja go nie chciałam!
Przywołałam na twarzy – wyćwiczony już – sztuczny, ale fantastyczny szeroki uśmiech i z gracją, którą u mnie ćwiczono od czwartego roku życia, zeszłam po schodkach, a oczy wszystkich zwróciły się w moją stronę.
Z satysfakcją zauważyłam, że kilka dziewczyn, których szczerze nienawidziłam, przygląda mi się z zazdrością. Powiem nieskromnie, podobało mi się to.
Usiadłam przy rodzicach i państwu Zelory, którzy przyprowadzili tu – pewnie tak samo niezadowoloną z tego faktu – córkę Lilith, dziewczynę o nieprawdopodobnym upodobaniu do czerni – czarne włosy, oczy, sukienka – i możliwości zmieniania kształtu na piękną panterę.
Skinęłyśmy sobie głowami na przywitanie. Nie byłyśmy przyjaciółkami; według prawa mogła nas łączyć jedynie wzajemna uprzejmość i żadne inne uczucia nie wchodziły w grę.
Zwłaszcza, że między naszymi rasami nie jest teraz dobrze. Jest źle, nawet bardzo źle. A wszystko przez moją zmarłą rówieśniczkę. Zakochała się w zmiennokształtnym, miał na imię chyba Nicolas. Przemieniał się w tygrysa. Pewnej nocy, kiedy się spotkali, on nie zapanował nad sobą i zaatakował ją. Mary – bo tak miała na imię – wykrwawiła się na śmierć na pustkowiu, a chłopaka zabito za zdradę prawa.
- Roxane, moja droga, wyglądasz dziś tak pięknie – zachwyciła się pani Zelory.
- To dzięki Swettli – uśmiechnęłam się sztucznie i wskazałam dłonią stolik obok, gdzie moja przyjaciółka siedziała razem z Brooke.
- Ta dziewczyna ma wielki talent, doprawdy – mruknął pan Zelory. – To aż niewiarygodne, że można zmienić kogoś w Kopciuszka za pomocą jednego stroju.
Poczułam się, jakby wymierzył mi policzek. Wiedziałam, że ta krytyka była skierowana do mnie, ale żeby tak otwarcie?
Rodzice się nie przejęli. Jak miło.
Nadeszła pora na tańce.
Jako pierwsze – klasyczne tango do klasycznej muzyki, która zawsze była grana do tego tańca. No, może nie tak klasycznej, ale wpadała w ucho i mi się podobała.
Ustawiłam się naprzeciwko Iana, wilkołaka. Kilka dziewczyn, w tym – o dziwo – Brooke próbowało dostać do tańca jednego z partnerów. W końcu odeszły wściekłe, a jedna z nich – Bianca – uśmiechała się radośnie.
Zamknęłam oczy i skupiłam się na swoich krokach. Znałam je na pamięć, jednak taniec wyzwalał we mnie jakąś inną osobę, którą tylko tu, na parkiecie, można było we mnie dostrzec.
Taniec nabrał tempa, nadeszła chwila zmiany partnerów. Z impetem wpadłam w czyjeś twarde ramiona. Uniosłam głowę, a w mojej głowie pojawiło się czerwone światło. Dlaczego, do cholery, ja?
No oczywiście. Christopher Fireheart właśnie prowadził mnie w tańcu.
- Wyglądasz inaczej niż ostatnim razem - odezwał się, nie przerywając tańca.
Chciałam udawać idiotkę, ale ja nie potrafię trzymać gęby na kłódkę.
- Cóż, mogę to samo powiedzieć o tobie, tyle że nie widziałam cię zbyt dobrze, skoro mnie atakowałeś – wypaliłam.
Uśmiechnął się.
- Nie wiem, jak mogłem choćby tknąć księżniczkę Czarnych Aniołów!
- Bardzo śmieszne – mruknęłam.
Taniec się kończył, a on ostatni raz obrócił mnie.

środa, 21 marca 2012

Spojrzenie

Długa notka, bo dawno nie dodawałam. ;D
Po siedmiu komentarzach następna część! ;D



Po chwili weszła moja matka, jak zwykle roztaczając wokół siebie aurę zimna i niebezpieczeństwa. No, może trochę przesadziłam, ale coś w niej mnie od dawna straszyło, choć nie do końca rozumiałam to uczucie.
- Johnowi na pewno się spodoba – powiedziała, przyglądając się mi z ściągniętymi brwiami.
Mimowolnie się skuliłam. Znów zniszczyła mi nastrój uwagami o Johnie Deminty’m. Moim można powiedzieć narzeczonym, choć to określenie mocno naciągane. Nie kochałam go, właściwie nie żywiłam do niego żadnych uczuć.
Nikt jednak nie zwrócił uwagi na moje zachowanie. Szczęście.
- Pani Verna, ja panią bardzo proszę, niech pani nie ubiera przy mnie tego stroju – Swettla zakryła sobie oczy dłonią. – Ten kolor mnie razi i zabija, pani Verna! Jak pani może? Ta żółć jest po prostu okropna! Pani Verna, wystarczy nawet pół słowa, a zrobię dla pani całkiem nową kolekcję z modnymi i porządnymi kolorami, jak na przykład smocza krew czy wrzos!
Mama spojrzała w dół, na swój żółty golf i czarne spodnie. Nie zauważyła pewnie, że nie wygląda w tym najlepiej, ale to w końcu jej sprawa, w co się ubiera.
- Swettlo, przyszłam tu żeby zobaczyć moją córkę, a nie słuchać kąśliwych komentarzy dotyczących mojego stylu ubierania się.
- Cóż, przynajmniej Roxane ma jakiej wyczucie, że podoba jej się to, co tylko jej dam.
Moja kochana mama miała dość słuchania „stylistki” i zmroziła ją spojrzeniem, którego każdy szanujący się wampir mógłby jej pozazdrościć.
- Spokojnie, pani Verna! Już jestem cicho – Swettla zrobiła „minę w podkuwkę” i odwróciła się do pokrowców. Po chwili zręcznym ruchem zdjęła jeden z nich i pokazała mamie. – I jak? Żółte, tak, jak pani chciała.
Suknia była prosta; minimalny dekolt i elegancka spódnica do kolan, jednak kolor nie pasował. Matka jednak nie chciała innego odcienia. Cóż, jej wybór. Pani Zelory – to jest: zmiennokształtna o kreacjach z najwyższych półek – na pewno będzie szydzić z matki w towarzystwie innych bogaczek.
No cóż, taki jest dzisiejszy świat. Nikt nie zwraca uwagi na wnętrze, ponieważ liczą się tylko domy, majątek, ubrania. No, i oczywiście geny. Wszyscy udają takich ważnych, pięknych, mądrych, idealnych. Długo by jeszcze wymieniać.
A ja.... Ja się do nich nie zaliczam. Nie lubię plotek, kłamstw, wyzwisk, szyderstw. Nie jestem idealna, ale to wiadomo. Ja to wiedziałam, wiedziała to matka, ojciec, Baltimore – wszyscy, którzy mieli ze mną do czynienia.
A ja nie robiłam nic, żeby zmienić ich wiadomości o sobie.

Nadszedł venerdi, ostatni dzień naszego tygodnia. Na samym początku nie czułam niczego dziwnego, niczego co mogłoby świadczyć o tym, że coś się dzisiaj stanie. Jak zwykle obudziłam się w swoim miękkim łóżku, jak zwykle odsłoniłam kotary, jak zwykle z niesmakiem rozejrzałam się po bałaganie.
Wzięłam szybki prysznic, spięłam włosy w lekki kok, ponieważ już pojedyncze kosmyki lepiły mi się do skóry. Założyłam krótkie szorty, cieniutki podkoszulek, ale wciąż było mi gorąco.
Jedyne, co nie było zwykłe to gwar, panujący na dole. Dziesiątki głosów, stukot butów na drewnie, zbite szkło, krzyk – zapewne matki – instruujący wszystko. Ojciec – jak znam życie – zaszył się w gabinecie z gazetą i kubkiem czarnej kawy, co w jego przypadku zdarzało się jedynie podczas dni, w których jego żona wyprowadzała go z równowagi. Czyli mniej więcej przed każdym przyjęciem.
- Roxane! – Głos Marii przebił się przez hałas, zmierzając w moją stronę.
Westchnęłam z ulgą, widząc ją. Była dla mnie uosobieniem spokoju, miłości i bezpieczeństwa. Myśl, że będę się nią żywić powodowała u mnie odruchy wymiotne.
Zaprowadziła mnie do specjalnego pokoiku, gdzie siedziała już Brooke, moja daleka kuzynka, mistrzyni makijażu. Miała taki sam odcień włosów co ja, jednak jej były modnie przycięte. Zielone czy były podkreślone bogini wie jakimi kosmetykami. Miała odrobinę bardziej wyraziste rysy twarzy ode mnie. Jednak jako jedyna z rodziny naprawdę mnie zrozumiała.
- Roxane, wiesz, zajmie mi to z – spojrzała na zegarek – godzinkę, może dwie. Swettla dostarczy suknię, całą noc robiła ostatnie poprawki.
Kiwnęłam głową i usiadłam na wygodnym krześle, zamykając oczy. Postanowiłam spróbować się zdrzemnąć, inaczej czeka mnie rozmowa o facetach, makijażu, ubraniach i tych wrednych panienkach z innych ras. A ja, że nie lubię żadnego z tych tematów, wolałam zamilknąć.

Brooke uwinęła się w półtorej godziny, razem z ułożeniem włosów i pomocą z założeniem sukienki i butów, które mówiąc w głębi duszy, miały strasznie wysokie obcasy. Swettla, zakładając mi maskę, mówiła o tym, jak zaczaruję każdego faceta na sali, a moja kuzynka ochoczo jej potakiwała.
Kategorycznie zabroniły mi przejrzeć się w lustrze z obawy, że ucieknę i zaszyję się w swoim pokoju. Jednak nie zabroniły mi patrzeć na siebie. Brooke ubrała długą do ziemi suknię w kolorze jasnego beżu, a Swettla podobną, ale błękitną. Przy nich czułam się brzydka, trzeba to przyznać.
Poprowadziły mnie na salę. Jak zwykle przytłoczyła mnie swoim ogromem i wystrojem; zewsząd wylewało się złoto. Goście siedzieli już na swoich miejscach, przy stolikach przykrytych jasnobrązowymi obrusami.
- A teraz powitajmy Roxane Vernę, córkę naszych organizatorów! – Rozległ się głos Czarnego Anioła Billy’ego Martens’a, prowadzącego uroczystość.
Ja jednak patrzyłam prosto w zielone oczy chłopaka, który siedział przy stole wampirów. Odwzajemnił spojrzenie.
Bogini, to był wampir z lasu.

sobota, 17 marca 2012

Słodki karmazyn

Przede wszystkim dziękuję wszystkim czytającym i odwiedzającym mój blog. ;D
Jestem zaskoczona szybkością, z jaką dostałam Wasze komentarze. To dla mnie naprawdę wiele znaczy. Dziękuję.
Tę notkę dedykuję mojej koleżance Klaudii, która obchodzi dziś szesnaste urodziny. Tu jest adres do jej bloga -> http://meandreams.blogspot.com/. Jeszcze raz: sto lat! ;D
Następna notka po sześciu i więcej komentarzach - rozkręcamy się! <3



Zeszłam do salonu urządzonego w stylu późnego renesansu; wyczuwało się elegancję i przepych, ale na pewnym poziomie. Jedna ściana była zajęta przez półki z książkami, które miały Bóg wie ile lat. Dwie równoległe zajmowały obrazy przodków, takich jak najmniej popularny Megonan czy stara ciotka Delfinity. Na środku stał stół z krzesłami, trochę dalej kilka miękkich foteli i sof. Sufit zdobiło jasne drewno. Wszystko składało się na idealną kompozycję.
Dzisiaj jednak wszędzie leżały szare pokrowce, pudełka ze szpilkami, buty, szkatuły z biżuterią. Wszyscy przygotowywali się do jutrzejszego balu, organizowanego przez moich rodziców. Dosłownie wszyscy, każda rasa, każda bogata rodzina, szlachta i Najwyższa Rada. Tylko ja tego nie czułam, ponieważ nigdy nie byłam typem iprezowiczki.
- Roxane! – Swettla zrobiła pojedynczy ruch dłonią, na co pokrowce same powiesiły się na podłużnej rurze.
- Cześć – przywitałam się z uśmiechem, choć wciąż czułam brak wisiorka.
Projektantka i krawcowa w jednym – tak zawsze przedstawiała się moja przyjaciółka Swettla Harder. Była jednym z najbardziej znanych Czarnych Aniołów dzięki swoim talentom artystycznym. Miała dwadzieścia trzy lata, choć wyglądała wciąż jak nastolatka. Krótkie, ciemnofioletowe włosy zasłaniały twarz elfa, pokrytą nikłymi piegami. Była niższa ode mnie, nawet jeśli ubierała swoje ulubione koturny. W przeciwieństwie do innych naszych znajomych nie chwaliła się swoimi skrzydłami, lecz według mnie powinna. Były dwa razy większe od niej samej, pokryte różnokolorową mozaiką i celtyckimi znakami. Wszystko ją współtworzyło, nic dodać, nic ująć.
- Wiem, że nie cierpisz bali i w ogóle żadnych imprez, ale tę sukienkę stworzyłam specjalnie dla ciebie i nie wyobrażam sobie, że w niej nie wystąpisz. Owszem, wzięłam tylko cztery fasony, w głupiej nadziei, że sama sobie coś wybierzesz, ale pewnie jak zawsze ja to zrobię za ciebie. Pozostaje jeszcze kwestia dodatków i butów, jakże inaczej. Te szpilki – wyjęła jedno pudełko ze sterty i otworzyła je – przywieziono mi prosto z Charmed, stolicy czarownic, więc mi nawet nie wmawiaj, że się nie nadają. A maskę robiono miesiąc, więc też ją bierzesz, w końcu to bal maskowy, czyż nie?
Potarłam palcami skronie, próbując przyswoić całą jej przemowę. Zawsze przy takich okazjach trzeba było przygotować sobie zatyczki do uszu. Ja zapomniałam.
- A ty nie idziesz? – Spytałam, udając obojętną.
- Nie przegapiłabym tej okazji! To drugie najważniejsze wydarzenie tego roku, no wiesz, pierwszym są oczywiście twoje urodziny. Dla siebie strój mam już od dwóch tygodni, ale to nic specjalnego, sama się przekonasz.
- Pokażesz mi wreszcie te sukienki, żebym mogła mieć to już z głowy i iść do siebie? – Westchnęłam cicho.
- Jasne. Przepraszam, że przedłużam ci ten moment oczekiwania, ale wiesz, jaka jestem. Dobra, na początku moja faworytka.
Pierwszy z pokrowców zaczął się otwierać, ukazując pierwszy strój. Była to dość prosta, karmazynowa sukienka, sięgająca kolan. Bez falban, bez dodatków. Taka w moim stylu.
- Jesteś mistrzynią, Swettlo – uśmiechnęłam się.
- Wiedziałam, że ci się spodoba, tak, jak mi. Sam projekt zabrał mi ponad półtora tygodnia, a wiesz, że jestem też mistrzynią w szybkości. Oczywiście każda najmniejsza falbanka nie wchodziła w grę, bo ich nie lubisz. Na dodatek przejrzałam chyba z tysiąc różnych kolorów i najróżniejszych odcieni, żeby wybrać ten idealny. Mało co nie dostałam oczopląsu. Na początku wybrałam purpurę, ale to nie było to. Cudem trafiłam na karmazyn, inaczej wyglądałabyś jak przegnity pomidor, a ja nie pozwalam nikomu, kto ubiera się w moje ubrania wyglądać jak przegnite warzywa.
- Ale moja matka ubiera się w przegnitą żółć, i to z twojej kolekcji.
Projektantka zaśmiała się cicho.
- Sama sobie taką wybrała, mimo moich sprzeciwów. Do ciebie jednak to nie pasuje i nigdy nie będzie pasować. Dlatego masz być jutro słodkim karmazynem, a nie ohydnym pomidorkiem.
Po czym klasnęła w dłonie i kazała mi przymierzać. Ku mojemu zdziwieniu czułam się po prostu świetnie w tym stroju. Nawet bez sprzeciwu założyłam buty. Kiedy Maria, która pomagała Swettli, poprowadziła mnie do lustra, nie mogłam uwierzyć, że to naprawdę ja. Nie było w tym nic magicznego, nie było przy mnie czy we mnie Nyks ani innej bogini, ale ja sama wyglądałam jak bóstwo.
Wiedziałam, że jutro będzie niezwykły dzień.

czwartek, 15 marca 2012

Opiekuńczość

Przed Wami czwarty rozdział opowieści o Roxane. Nie powiem, cieszę się z ilości wejść! Dziękuję Wam za nie. <3 ( Tak na marginesie to większość jest napisana z punktu widzenia trzeciej osoby, tak samo, jak rozdział pierwszy.)
Po pięciu komentarzach nowy rozdział, po staremu! ;D




Caroline odwróciła się przodem do brata. Była wściekła, nie tylko o jego nadopiekuńczość... ale głównie właśnie o to chodziło. Christopher obchodził się z nią jak z jajkiem z porcelany. A dziewczyna miała tego dość.
- Co ty sobie wyobrażałaś? – Chris przybrał groźny wyraz twarzy. Przeczesał szybko dłonią swoje czarne włosy. – Mogłaś umrzeć. To Czarny Anioł!
Dziewczyna powoli zdjęła z siebie skórzaną kurtkę, ukazując jasną skórę swoich ramion. Jednocześnie spojrzała Chrisowi w oczy.
- Widzisz jakieś ślady zadrapań, ran lub krwi? Bo ja nie.
Chris przymknął oczy i potarł skronie. Carly od zawsze twierdziła, że to go postarza. Lecz nigdy nie powiedziała tego na głos.
- Gdybym nie przyszedł to nic nie wiadomo.
- Zabiłbyś córkę Vernów, żeby mnie uratować? – Dziewczyna wiedziała, że jej brat przeżywa chwile wahania. Nie dość, że prawdopodobnie nigdy w życiu nikogo zabije, a nawet nie skrzywdzi, to jeszcze jest sprawa nazwiska... Około stu lat temu jeden z Vernów praktycznie przypadkowo ocalił ich przodka. Zawarli przysięgę krwi, że nigdy nie zabiją siebie nawzajem. To wciąż obowiązuje.
- Gdyby to było konieczne.
Caroline nie zdziwiła jego mina, gdy to mówił. Wiedziała, że może i zrobiłby dla niej wiele rzeczy, ale na pewno nie to.
Nagle zauważyła jakiś błysk na ziemi. Nie zwracając na kolejne protesty ze strony brata podeszła i uklękła. Był to mały, złoty łańcuszek z zawieszką w kształcie motyla zbudowanego z cieniutkiej, brylantowej siateczki. Dziewczyna szybko stwierdziła, że Christopher musiał go przez przypadek zerwać z szyi Roxane.
- Teraz muszę jej to oddać – powiedziała i włożyła go do kieszonki.
- Nie ma mowy. Nie pójdziesz tam. Nie sama.
- Chris...
- Nie ma żadnych jęków, Caroline. Jesteś moją siostrą i jesteś dla mnie ważna – chłopak złapał ją za nadgarstek i zaczął ciągnąć w stronę domu.
- Puść mnie! Ja nie jestem Samanthą!
W jednej chwili Chris spełnił jej prośbę, nie patrząc w oczy. Dziewczyna zrozumiała, że go zraniła. Nie powinna była poruszać tematu swojej najstarszej siostry, ponieważ od jej śmierci to temat tabu.
Sammy miała dziesięć lat, kiedy wilkołak dopadł ją w lesie i rozszarpał jej małe ciało. Chris był o rok młodszy i miał wtedy iść z nią. Został pod pretekstem zajęcia się Caroline, mającej osiem lat. Nigdy sobie tego nie wybaczył, a za jej śmierć obwiniał właśnie siebie. Za to, że wybrał Carly, a Sam odeszła.
- Przepraszam – wyszeptała dziewczyna.
- Nie szkodzi. Wiem, że nie chciałaś – brat przytulił ją.
Znów jednak jego twarzy była zakryta maską, której Caroline tak nienawidziła. Udawał posąg, właśnie tak, skamieniały i stary posąg. Ukrywał siebie, swoje uczucia.

Biegłam prosto do Los Angeles, nawet nie oglądałam się za siebie. W głowie buzowała mi krew. Wampir - no, może nie do końca, ale przecież niedługo nim będzie – mnie zaatakował. Groził mi.
Wbiegłam do domu, nie zwracając uwagi na prośbę matki, żebym do niej przyszła. Wpadłam po prostu do swojego pokoju, zamknęłam drzwi na klucz i usiadłam na podłodze. Serce waliło mi jak oszalałe. Przed oczami miałam tylko twarz tego chłopaka, te zielone oczy i aksamitne czarne włosy...
Potrząsnęłam głową, stwierdzając, że oto uroczyście zwariowałam. Nie mogłam myśleć o niebezpieczeństwie, skoro wciąż czułam na sobie jego chłodny dotyk. Co się ze mną działo? Sama nie mam pojęcia.
- Roxane, Swettla przyszła z nową przymiarką – zawołała mama. – Zejdź do nas!
Wzięłam jeszcze kilka uspokajających wdechów i otworzyłam drzwi.

niedziela, 11 marca 2012

Pierwsze spotkanie z wampirami

No, nowy post. Ostatnio nie miałam czasu, ale cudem dziś to wstawiam. ;D
Po pięciu komentarzach nowa notka! ;D



Miałam dość słuchania tych bredni, więc szybkim krokiem wyszłam z domu, z hukiem zamykając za sobą drzwi. Nie patrzyłam gdzie idę, ani czy ktoś idzie za mną. Odcięłam się na te kilka minut od swojego ciała, tak po prostu.
Minęłam granicę miasta, która zaznaczona była wielkim łukiem z napisem „Jeśli masz dość odwagi, przekrocz nasze bramy. Jeśli nie jesteś od nas, niechybnie zginiesz, wędrowcze”. Wkurzało mnie to już wszystko. Czy naprawdę nie mogłam urodzić się na przykład człowiekiem czy nawet wiedźmą, albo w ogóle się nie urodzić?
Szłam coraz szybciej, a nie zwróciłam uwagi na kamień, który leżał na drodze. Wywróciłam się z impetem lądując na asfalcie. Nie przejęłam się szczypaniem w ramieniu, ponieważ po kilku sekundach nie było śladu po ranie. Tak, nawet pocisk mi nic nie zrobi, bo od razu się zrosnę.
- Co ty tu robisz? – Usłyszałam za sobą damski głos.
Szybko podniosłam się z ziemi, patrząc na dziewczynę. Mogła mieć najwyżej siedemnaście lat, jeśli nie szesnaście. Była drobna i szczupła – zazdrościłam jej tego już od pierwszego spojrzenia na nią – a ciemnoczerwone włosy delikatnie opadały na plecy. Po jasnej karnacji już wiedziałam, w co się wpakowałam – dziewczyna za niedługo stanie się wampirem.
- A co cię to obchodzi? – Odpowiedziałam, ważąc każde słowo.
- Jesteś na terenie mojej rasy – nieznajoma omiotła wzrokiem okolicę.
Przeklęte dary! Istoty z mojej rasy były nadzwyczaj szybkie i się praktycznie nie męczyły – to dlatego nie zwróciłam uwagi, gdzie jestem. A byłam jakieś pięćdziesiąt kilometrów na północ od Los Angeles.
- Przepraszam, nie zwróciłam uwagi – spuściłam wzrok na czubki butów.
Rysy dziewczyny złagodniały.
- Spokojnie, nic ci się nie stanie – powiedziała miłym głosem. – Jestem Caroline Fireheart. A ty?
- Roxane Verna – przedstawiłam się automatycznie.
- Z jakiej rasy jesteś? Bo na pewno nie z mojej.
- Czarne Anioły.
Caroline zamarła. No tak – ja i ona będziemy wkrótce największymi wrogami. Moja krew będzie dla niej niczym ambrozja, a jej aura dla mnie niczym płynne złoto.
- To może ja już pójdę... – zaczęłam, ale przerwało mi czyjś głos.
- Caroline! Gdzie jesteś? Carly!
- To mój brat, Christopher – powiedziała cicho, a po chwili krzyknęła – zaraz przyjdę, Chris!
- Do zobaczenia – pożegnałam się i miałam zamiar odejść, gdy ktoś złapał mnie od tyłu i nie mogłam się ruszyć.
- Chris! Zostaw ją! – Krzyknęła Caroline.
- Czego tu szukasz? – Odezwał się chłopak z ustami przy moim uchu. – Mów!
- Ja... ja zabłądziłam – wciąż próbowałam się wyrwać. – Nic ci nie zrobię, twojej siostrze też nie, jeśli mnie puścisz!
Jak na zawołanie spełnił moje polecenie. Odwróciłam się do niego przodem. Był w moim wieku, odrobinę wyższy. Czarne włosy były rozczochrane od biegu, a w zielonych oczach płonął ogień.
- Wynoś się i żebym cię tu już nigdy nie widział – warknął.
Nie odpowiadając, odwróciłam się na pięcie i pobiegłam.

wtorek, 6 marca 2012

Diabelskie Anioły, część 2.

Przed Wami kolejna część. Kilku sekund brakowało, a byłoby - kopia zapasowa została zrobiona. Dzięki Bogu, mam szansę Wam to dać. ;D
Po pięciu komentarzach następny rozdział! :D



Zawsze w obrzydzenie wprawiało mnie życie mojej rasy: pełne brutalności, bezwzględności i zazdrości, bo ludzie mają coś, co nigdy nie było dane nam. Dusza, bardzo słodka i bardzo potrzebna. Dzięki temu nie starzejemy się, a ponadto jest promyczek nadziei, że będziemy bardziej ludzcy.
Szybkim krokiem przeszła moja matka Isabella, o czym powiadomił mnie dźwięk jej obcasów na białych panelach. Po chwili usłyszeliśmy ciche stukanie do drzwi. Mama natychmiast pobiegła i je otworzyła.
- Witam profesorze Baltimore. Cieszę się, że pan już jest. Proszę, niech się pan rozgości.
Po chwili pojawił się Baltimore, jak zwykle przerażający swoją osobą. Był bardzo znaną Istotą na całym świecie, więc – jak to zwykle bywa – rozpychała go pycha. Nigdy nie chował swoich skrzydeł, a ja zawsze byłam pod ich wrażeniem: były na dwa metry szerokie, czarne, a przy końcach przechodziły w czerwień, kolor ognia.
 - Williamie, Roxane – przywitał się niskim barytonem.
Tata położył gazetę na stole i wstał.
- Czym zawdzięczamy sobie pańską wizytę?
Mężczyzna wskazał na mnie. Stałam przy Marii, pomagając jej sprzątnąć ze stołu, ale Baltimore nawet nie raczył zwrócić na niej uwagi. Był zupełnie jak moi rodzice wobec mnie.
- Wasza jedyna córka skończy niedługo osiemnaście lat. Wiecie, jak ważne jest przygotowanie jej do tego dnia. Musi być gotowa do pokazania się temu światu. I oczywiście zawładnięcia nim.
Przełknęłam głośno ślinę. W naszym świecie rzadko jako pierwsze rodziły się dziewczynki, więc za każdym razem było to dużym świętem. W tym pokoleniu padło na mnie, ponieważ dziewczyna, z którą się przyjaźniłam, a która była moją rówieśniczką została stracona. Złamała nasze prawo. Zakochała się w Istocie nie z naszej rasy. Ostrzegałam ją, ale to nic nie dało. Tak czy inaczej – zostałam sama.
- Wątpię, żeby Roxane była już gotowa – udało się wtrącić matce. – Jest nierozważna, pyskata, samolubna, nieprzyjemna...
Nie przejmowałam się tym, że rozmawiali, jakby mnie tu nie było, ale to, co ona opowiadała było szczytem kłamstwa. Owszem, pyskowałam, ale tylko im. Samolubna nie byłam, bo obchodził mnie los ludzi więzionych przez nas. Ale czy ktoś to brał pod uwagę? No właśnie nie.
- Będzie gotowa jak z nią skończę. Poślubi syna Invincible’ów i stanie na czele Czarnych Aniołów.
- A jeśli ja nie chcę? – Wtrąciłam cicho.
Ojciec zgromił mnie wzrokiem w tym samym momencie co matka. Maria cicho wyszła, byleby dalej od katastrofy.
- Nie możesz nie chcieć – zaakcentowała każde słowo mama. – Mądra dziewczyna przyjęłaby tę okazję. Mądra dziewczyna byłaby dumna, dostępując tego zaszczytu.
- Widać mnie podmienili – rzuciłam na boku.
- Czarne Anioły zawsze takie są na początku Isabello. Z czasem to się zmieni. Będzie zabijać, pożywiać się, walczyć i rządzić.
No, świetne życie przede mną...

poniedziałek, 5 marca 2012

Diabelskie Anioły, część 1.

Więc, oto przed Wami kolejny rozdział, a właściwie jego połówka. ;D
Kiedy znajdzie się tu ponad pięć komentarzy to dodam następną część.



Coś wchodziło do mojej głowy, nie dając mi dalej spać. Mimo to dalej oparcie zakrywałam twarzy poduszką. Kolejny niemiły dniu witaj.
Odwróciłam się na drugi bok i otworzyłam oczy. Wczoraj nie posprzątałam w pokoju – znowu. Po podłodze walały się ubrania, książki i inne śmieci, które tam pewnie jeszcze trochę poleżą. Zasłony na oknach nie były zasłonięte, co akurat było nowością – nie cierpię słońca, w żadnej postaci. Taki typ.
Wstałam i jak co dzień próbowałam choć trochę ogarnąć szopę, która powstała podczas snu na mojej głowie. Moje włosy, choć w czasie dnia wydają się idealne, to rankiem tak nie wyglądają. Zwykle spędzam nad nimi ponad godzinę na odżywki i prostowanie.
Powolnym krokiem poszłam w stronę łazienki, chwytając przy okazji jakąś fioletową sukienkę. Widok w lustrze nie zaskoczył mnie, chociaż spodziewałam się zmian, w końcu niedługo kończę osiemnaście lat, wymarzone osiemnaście.
- Nie wyglądasz mi na osiemnastolatkę – rzuciłam kwaśno do swojego odbicia, marszcząc brwi na widok jasnej cery i delikatnych piegów, prawie niewidocznych.
Według samej siebie byłam brzydka, ale też przez całe życie wypominała mi to matka. Na moje nieszczęście.
- Nie przypominasz ani mnie, ani ojca. Czyim dzieckiem jesteś, mała brzydulo?
No cóż, nie należy do najmilszych osób, jednak spędziłam z nią ponad siedemnaście lat plus te dziewięć miesięcy w brzuchu, pod jej sercem, więc mimo wszystko mnie kocha.
- Roxane, śniadanie! – Usłyszałam głos naszej gosposi Marii.
- Przyjdę zaraz! – Odpowiedziałam i w szybkim tempie wskoczyłam pod prysznic.
Szybko wysuszyłam włosy i ubrałam sukienkę – jak się okazało pozbawioną rękawów i ramiączek – oraz jakieś baleriny i zbiegłam na dół.
- Pół godziny spóźnienia – oznajmił szorstko mój tata, nawet nie zaszczycając mnie spojrzeniem znad swojej gazety.
- Przepraszam tato – usiadłam przy stole, mieszając widelcem w jajecznicy.
Warto wspomnieć, że tylko przede mną stał jakikolwiek posiłek. Moi rodzice nie potrzebowali ludzkiego – albo raczej, jak oni to nazywali – ani „śmieciowego” pokarmu. Trochę wygodne, ale za to okropne w skutkach.
Pochodziłam z jednej z najważniejszych rodzin w Los Angeles (to dosłownie „Miasto Aniołów”), rodzin Czarnych Aniołów. Żywiliśmy się aurami ludzkimi. Na przykład Maria. Była karmicielką moich rodziców od miesiąca.
Mimo, że to straszne, to jeszcze gorsze jest to, że ja niedługo też taka będę.